piątek, 29 stycznia 2010

Czas na przerwę

Sherlock Holmes
reż. Guy Ritchie, AUS, GBR, USA, 2009
129 min. Warner Bros Entertainment Polska


Niektórzy twierdzą, iż dobrze jest raz na pewien czas przewietrzyć swoje szare komórki i dać im do przetrawienia coś mniej wymagającego, nie potrzebującego wielkiego skupienia, oraz mniej ambitnego niż zazwyczaj. W zamian zaś, otrzymując zupełnie niezobowiązującą rozrywkę. No tak mówią. Pewnie amerykańscy uczeni wpadli na to jako pierwsi. To zupełnie jak ze zrobieniem sobie przerwy podczas nauki, poświęcając ją w całości na coś zupełnie głupiego i bezproduktywnego. Np. na gapienie się w brudną plamę na ścianie i wyobrażając sobie że to coś się rusza i żyje własnym życiem...

Ja akurat niezupełnie zgadzam się z tą teorią. Tzn. akceptuję te wszystkie dość oczywiste argumenty zapewne też mądrzejszych ludzi ode mnie, którzy twierdzą iż każdy z nas aby zupełnie nie zwariować, potrzebuje czasem od wszystkiego odpocząć (też mi odkrycie). Nie jestem nihilistą, lubię odpoczywać i nic nie robić jak każdy inny zdrowy człowiek, ale... nie w podejściu do filmu (i muzyki zresztą też). W tym konkretnym przypadku nie lubię robić sobie przerw. Zwyczajnie kiepsko się czuję gdy przez dłuższy czas sobie niczego dobrego nie obejrzę. Pomijam już fakt, że przestaję być wtedy na bieżąco, to zwyczajnie brakuje mi obcowania z filmem i jego filozofią. Uzależnienie? Wolę określenie – hedonizm. Po prostu cieszę się gdy mogę rzucić na coś fajnego zarówno okiem jak i uchem.

Postanowiłem więc eksperymentalnie zrobić sobie taką malutką przerwę, choć nie dosłownie, bo jednak po jakiś tam film sięgnąłem. Ale tym razem rzuciłem okiem na produkcję typowo komercyjną, która to właściwie od samego początku nie budziła we mnie absolutnie żadnych emocji. Od dłuższego już czasu, staram się tego typu filmów nie oglądać. Zwyczajnie szkoda mi na to czasu. No ale raz kozie śmierć. Trzeba też wiedzieć co w „wielkim kinie” piszczy i na co ludziska wydają pieniądze udając się aktualnie i tłumnie do kin.

Avatara
z dumą odrzuciłem, no ale najnowszy Sherlock Holmes, chwalony tu i ówdzie, wydał mi się idealną „przerwą” w oglądaniu kina jakie lubię najbardziej. Lekko, niezobowiązująco i rozrywkowo. Idealne do odpoczynku po ciężkim tygodniu pracy. Do tego za jednym zamachem postanowiłem sprawdzić aktualną kondycję Guy'a Ritchie, który chyba również postanowił przewietrzyć swoje zwoje mózgowe i zabawił się w robienie kina za trochę większe niż dotychczas pieniądze.

Czy odpocząłem? Niestety nie bardzo. Mało tego. Poczułem się głupio. Jak pięcioletnie dziecko przyłapane na drobnym przewinieniu. Ale po kolei.

Nigdy jakoś specjalnie wielkim miłośnikiem Sherlocka Holmesa nie byłem. Czy to w powieściach Conana Doyle'a, czy w licznych późniejszych jej ekranizacjach. Nie mniej jednak pewien stereotyp tejże postaci jakiś w mej głowie dotąd funkcjonował. Być może mylny i nieco odległy od rzetelnego opisu jego autora, ale nic na to nie poradzę. Tak więc dotąd w moich oczach Holmes był dystyngowanym angielskim dżentelmenem, a jego osobisty kronikarz, dr Watson, jawił mi się, jako lekko ociężały i uroczo niezaradny pan z wąsem i w meloniku. Cóż... Wąs i melonik się zgadzają.

Guy Ritchie postanowił złamać konwencję i rozprawić się z być może trochę nieprawdziwą i krzywdzącą wizją uroczej pary bohaterów. W końcu sam Doyle pisał w swoich powieściach o Holmesie, iż ten jest uzależniony od heroiny, oraz że był bokserem. I co? No i tak też go przedstawił w swojej wizji wiktoriańskiego Londynu Ritchie. No może nie ćpał hery, ale sądzę iż po obejrzeniu filmu, można spokojnie założyć, iż grany przez Downeya Juniora Holmes, z pewnością robiłby to, gdyby tylko można było przedstawić na ekranie ową czynność. Z oczywistych względów tego zrobić Ricthie nie mógł. Ale za to, ten ironiczny geniusz trochę sobie poboksował.

No właśnie. W tym filmie najbardziej charakterystyczne dla mnie są chyba sceny walki. A jest ich tu całkiem dużo. Charakteryzują się dynamizmem znanym z wcześniejszych filmów Ritchiego, co uznaję w sumie jak najbardziej za pozytyw. Klimat XIX wiecznego Londynu nie przeczę, całkiem dobrze oddany, ale wszelkie komputerowo wygenerowane tła i obrazy nie robią już na mnie większego wrażenia. Bardziej liczyłem na treść, intrygę i analityczny geniusz mózgu Holmesa. No ale nie bardzo pod tym kątem Ritchie. Niestety nie bardzo...

Irytowały mnie wszelkie humoreski jakby na siłę wstawiane do niemal każdej wypowiedzi H&W. Nawet w obliczu jawnego zagrożenia życia, nie schodził z ich min uśmiech, a cięty dowcip i ironia niestety dość często mnie raziły. Nie pasowało to do klimatu mrocznego i brudnego Londynu, oraz motywu przewodniego filmu, z całym tym „mistycyzmem i okultyzmem”. Apropolis... też nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że Lorda Blackwooda grał Andy Garcia? ;)

Gdybym oceniał ten film z czysto technicznego punktu widzenia, oraz gdyby wziąć pod uwagę fakt, że to po prostu film zrobiony tylko i wyłącznie dla pieniędzy, oraz realizujący postawione przed nim zadanie, w postaci dostarczenia szerokiej masie ludzkiej wysokich lotów rozrywki, to oczywiście musiałbym ocenić go bardzo wysoko. To w istocie i pod tym względem, perfekcyjnie zrobiony oraz zagrany film. Naprawdę. Chylę czoła dla jego twórców i odtwórców (nawet nie tylko) głównych ról, choć Jude Law mi tu pasował chyba najmniej. No ale... właśnie. Ale.

To zupełnie nie moja bajka. Może jeszcze parę lat wstecz, ale nie teraz kiedy od kina wymagam już znacznie więcej niż tylko rozrywki. Ja naprawdę mniej męczę się teraz nawet na „kinie irańskim” niż na tego typu komercyjnych hollywoodzkich fajerwerkach. Co z tego że jest ładnie dla oka i przyjemnie dla ucha (Hans Zimmer – całkiem nieźle), skoro jest tak pusto wszędzie indziej? Nie potrafię takiego kina windować wyżej niż o wiele mądrzejsze i bardziej przemyślane, ale zupełnie nieznane szerszej masie obrazy światowego kina. Czułbym się głupio jak te wspomniane już wyżej pięcioletnie dziecko.

Dlatego koniec eksperymentu. Kończę przerwę na „przerwę” i wracam do kina jakie lubię najbardziej. Jednakże nie uważam że był to czas zupełnie stracony. Co to to nie. W sumie to codziennie rzucam okiem na znacznie bardziej żenujące obrazy i teksty, atakujące mnie z każdej ze stron, czy to za pośrednictwem prasy, czy telewizji. Miłośnicy przygód Indiany Jonesa z pewnością poczują się po seansie SH usatysfakcjonowani. Widzę nawet między nimi wiele podobieństw. Guy Ritchie mimo że w całkiem dobrej formie, lekko mnie zawiódł. Wolę go zdecydowanie bardziej z czasów Przekrętu i Porachunków. Może mu się jeszcze odwidzi, choć biorąc pod uwagę otwartość zakończenia filmu i finansową płynność... szczerze w to wątpię.

Nie mniej jednak, ze względu na pewnego rodzaju słabość do tego reżysera, oraz powiedzmy, że za perfekcyjną produkcję, a czasem nawet i niezłe momenty, dam Sherlockowi trójkę. Jak na tego typu kino to według mnie sprawiedliwa ocena.

3/6

niedziela, 17 stycznia 2010

Wielkie powroty

Jakby nie było
reż. Woody Allen, USA, 2009
92 min. Kino Świat


Jeśli prześwietlę całą dotychczasową twórczość Woody'ego Allena i wybiorę sobie z jego bogatej "dyskografii" ulubione filmy, to okaże się iż większość z nich namaszczona była Nowym Jorkiem. Jeśli nie dosłownie i nie ciałem, to „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”. Rodzinne miasto tego siurniętego egocentryka, stanowi barwne i bardzo istotne tło dla jego chętnie serwowanych nam moralitetów o życiu. I z tą też metropolią kojarzy mi się Allen najbardziej. Nie z Barceloną, do której wybrał się rok temu z Penelopką (Vicky Christina..), nie z Londynem (Sen Cassandry, Wszystko gra), ale z Nowym Jorkiem właśnie. Allen filmem Jakby nie było, wraca wreszcie i po pięciu latach na stare śmieci, by znowu wygarnąć co się da gejom, żydom, politykom, celebrytom, blondynkom i wszech maści otaczających go idiotom. Po raz kolejny celnie, mądrze i jak zwykle zabawnie.

I cholernie się z tego cieszę. Bowiem nic tak mnie nie bawi u Allena, jak nowojorskie inteligenckie elity obdzierane w świetle kamer i żywcem ze sztuczności, ukazując przy tym swe prawdziwe, nieco infantylne, choć urocze oblicze. Główną rolą Allen obdarzył w filmie swojego wieloletniego przyjaciela Larry'ego David'a, który to także zalicza wielki come back. Po 20 latach powraca do filmu w roli aktora... by zagrać samego Woody'ego Allena.

Oczywiście żaden z nich nie powiedział tego wprost, ale dla znawców filmowej twórczości Allena, rola Borisa Yellnikoffa jest żywcem odrysowana od 165 centymetrowej wątłej postury człowieka, który poślubił własną adoptowaną córkę. „Znamy się? Lubimy się? Uprzedzę cię od razu, ok? Nie jestem lubianym gościem, bycie czarującym nigdy nie było moim priorytetem” - rzuca na dzień dobry swojemu zajadającemu się popcornem w kinie widzowi Boris.

Yellnikoff jest taki sam jak większość granych przez Allena głównych bohaterów. Żydowski intelektualista z wadą serca i wszelkimi możliwymi fizycznymi przypadłościami. Uroczo niezaradny, neurotyczny i paranoiczny autsajder próbujący normalnie funkcjonować w świecie pełnym absurdów. Do tego jest mistrzowsko bezpośredni, a także wyjątkowo obsceniczny. Albo się go polubi od razu, albo... nigdy nie zrozumie. Nie ważne czy to Manhattan, Annie Hall, czy Przejrzeć Harry'ego. Allena powtarzalność i schematyczność głównych postaci, być może wielu już nudzi, ale mnie czaruje zawsze i to ze stuprocentową skutecznością.

W Jakby nie było Allen znowu mierzy się z definicjami sensu istnienia, miłości, małżeństwa, ale też i z niedorzecznościami seksistowskiego, rasistowskiego i antysemickiego świata. Życie Borisa, uniwersyteckiego wykładowcy, dla którego rozważano nawet przyznanie Nobla z fizyki, było istnym polem minowym po którym kroczył z kijem golfowym, tudzież ciekawym scenariuszem na tragikomedię. Rozwodnik po kilku nieudanych samobójstwach. Nauczyciel tępych ośmiolatków gry w szachy (nazywa ich niekompetentnymi zombie). Jednak „Nie ważne jest to z czego żyję, ważniejsze jest to czemu w ogóle się staram. Nocami nie mogę zasnąć, więc chodzę do Mott Street i próbuję wytłumaczyć kretynom, że nawet kiedy murzyn zasiada w Białym Domu, to wciąż nie zatrzyma taksówki w Nowym Jorku”.

Boris co i rusz strzela trafnymi i zabawnymi sentencjami zrażając do siebie wielu ludzi. „Jestem człowiekiem z ogromnym światopoglądem, jestem otoczony przez mikroby”. Jednak jego dość uporządkowany i schematyczny żywot oparty na długich dyskusjach z przyjaciółmi, zakłóca młodziutka i słodziutka Melody, która uciekając z rodzimego Edenu w stanie Mississippi, zagnieżdża się zupełnie przypadkowo w świecie naszego głównego bohatera. No i tu dopiero zaczyna się jazda. Allen konfrontuje ze sobą prowincjonalną i ograniczoną przez młodzieńczą banalność blondynkę (taką z definicji), z o wiele starszym od niej neurotycznym intelektualistą.

Kobiety w filmach Allena zawsze były „jakieś”, by nie powiedzieć wprost „wielkie”. Wystarczy wspomnieć jego muzy sprzed lat. Diane Keaton, Mia Farrow, Mira Sorvino, Uma Thurman, Christina Ricci, Charlize Theron, czy chyba aktualnie posiadająca u niego najwyższe notowania - Scarlett Johansson. Piękne i niebanalne. Niestety w tym przypadku tego samego o odtwórczyni roli Melody powiedzieć się chyba już nie da. Ale nie szkodzi. Evan Rachel Wood z ciężarem powierzonej jej roli, daje sobie radę doskonale. Głupiutką Melody odtwarza z dużym zaangażowaniem i co ważne, potrafiła przekonać mnie do swojej prowincjonalnej i rozbrajającej życiowej niezaradności. Kto jak kto, ale Allen zna się na kobietach jak mało kto.

Intelekt i geniusz Borisa podnieca naszą prostą jak robaczek Melody, a co za tym idzie, blondyneczka zakochuje się w zgorzkniałym starcu. Jednak wszystko opowiada się przeciwko nim. Ich wiek, pochodzenie, mózgi, zainteresowania, oraz przede wszystkim brak chęci ze strony Borisa by tworzyć związek z kobietą. Z jakąkolwiek kobietą. Jedyne czego potrzebuje, to odizolowanie się od świata. Jednak znając niedorzeczność i konsekwencję Woody'ego Allena, Boris pod wpływem jego scenariusza, zmienia zdanie i ostatecznie poślubia młodziutką Melody. „Dacie wiarę, że się z nią ożeniłem? Co mnie opętało?(...) Minął rok, 365 dni mojego żonatego życia, i wiecie co? Nie był to najgorszy rok mojego życia”.

Nie mniej jednak nie jest lekko. W ich życiu pojawia się jej matka, potem ojciec, oraz młody i przystojny konkurent. Nie będę zdradzał kto z kim, jak i po co, w każdym bądź razie dzieje się odtąd na ekranie bardzo dużo. Zabawnych perypetii charakterystycznych postaci żonglujących kapitalnymi cytatami i mierzących się z zabójczą filozofią Borisa jest multum. Gdybym chciał wymienić tu tylko te najmądrzejsze i najzabawniejsze, to musiałbym przepisać pół Allenowego scenariusza. Umówmy się, że musicie uwierzyć mi na słowo. Jest pod tym kątem dobrze. Nawet bardzo. Zupełnie niczym w starych filmach Allena. Jak w kultowych już nowojorskich przygodach jego ekscentrycznych bohaterów. Jak w świecie z którym nigdy nie dane było nam obcować.

Przymierzę się już chyba do wstępu do zakończenia. Jakby nie było to dwa wielkie powroty. Cherlawego mistrza o twarzy clowna, charakteryzującego się uwielbieniem dla psychoanalizy Freuda, który płodząc ów film, składa hołd samemu sobie, oraz Nowemu Jorkowi. To także tryumfalny powrót świetnego i mało znanego Larry'ego David'a. Perfekcyjnie odegrał rolę która była stworzona dla samego autora scenariusza i reżysera. A to nie byle sztuka.

Woody Allen
po raz kolejny za pomocą perfekcyjnie rozrysowanego przez siebie głównego bohatera, przekazuje nam swoje mądrości życiowe. „Mam wizję, wyzywam was do dyskusji!”. Ten kto odważy się podnieść rzuconą mu rękawicę, być może i zostanie obrzucony błotem. Może nawet wyśmieje cię oraz poniży przy wszystkich. Ale po chwili stanie z tobą w jednym rzędzie i posługując się perfekcyjną autoironią udowodni ci, że on sam wcale nie jest od ciebie lepszy. „Dajcie spokój z waszymi 'mogłem mieć'. Tak jak mówiła moja matka: 'Gdyby moja babcia miała koła, byłaby trolejbusem'. Moja matka nie miała kół. Miała żylaki”.

"I co do cholery to wszystko znaczy? Nic, Zero, Zilch".

Dziękuję Woody i proszę o jeszcze. Może być dożylnie.

5/6

niedziela, 10 stycznia 2010

Fabryka świrów

Shrinkreż. Jonas Pate, USA, 2009
110 min. SPI International Polska


Hollywood. Skupisko największych amerykańskich celebrytów, agentów i producentów filmowych. Gwiazdy wielkie i te małe, bujające jeszcze w obłokach dopiero z planem rozpoczęcia wielkiej kariery aktorskiej, a chwilowo pałające się smażeniem frytek w knajpie na rogu, czy strzyżeniem cudzych trawników. Los Angeles. Miasto Aniołów. Miasto marzeń i wielkiego sukcesu. Amerykański sen, mit. Przepych, pieniądz i sława. Ale to także miasto znane z wysokiej przestępczości, z ponad osiemdziesięcioprocentową ludnością napływową, oraz... ze średnio jednym psychoterapeutą przypadającym na jednego mieszkańca. Fabryka snów - Fabryka świrów.

Tak. Wreszcie. Po latach oczekiwania, w końcu doczekałem się dla Kevina Spacey roli pokroju jego oskarowej kreacji w American Beauty. Nie ukrywam że to jest jeden z moich ulubionych filmów, a co za tym idzie, Spacey w roli Lestera Burnhama, również stał się moim ulubionym kumplem z ekranu do którego często powracam. Tak więc na dzień dobry zdradziłem wam mimochodem, że w dalszej części swojego zapewne dość nudnego wywodu, będę pewnie częściej chwalił Shrink niż po nim jechał. Otóż niezupełnie, ale dojdę i do tego.

Wspomniałem o świrach. Shrink to film o nich, ale nie tylko. To historia o zagubionych duszach w świecie wielkich wpływów i żądzy pieniądza, o chorobach, nałogach i fobiach towarzyszących światkowi gwiazd i wielkiej spuścizny show biznesu. O uzależnieniach od narkotyków, alkoholu, seksu i czego tam tylko chcecie. Wielkie gwiazdy filmu ćpają i ciupciają się z kim popadnie w imię żądzy zaistnienia choćby na 5 minut. Zaistnienia jakiegokolwiek. Kariera i misja polegająca na zdobyciu czytelnego podpisu pod kontraktem liczy się bardziej niż polityka zagraniczna USA. Wiem. Żadna to tajemnica, wszyscy to wiemy. Znamy takie życie z gazet, filmów czy teleekspresu. Wielu z was zapewne marzy o wtopieniu się w podobne mechanizmy. O sławie, pieniądzach i ujrzeniu swojej wyfotoszopowanej buźki na okładkach brukowych czasopism. Jonas Pate wchodząc ze swoją kamerą w świat swoich mocodawców, sponsorów, aktorów i producentów filmowych, obsmarowując ich przy tym równo od prawa do lewa i ośmieszając prymitywizm oraz niesmaczną komercjalizację przemysłu filmowego, ukazuje drugą stronę medalu fabryki snów.

Kto mógłby nam o tym wszystkim opowiedzieć najwięcej? Oczywiście hollywoodzki psychoterapeuta. Spowiednik wielkich ludzi show biznesu. Do tego najlepszy i najsłynniejszy w swoim fachu w mieście – Henry Carter (Kevin Spacey rzecz jasna). Z jego usług korzystają najwięksi uzależnieni od tego i owego aktorzy, załamani nerwowo reżyserzy, nie w pełni zdrowi na umyśle paranoiczni producenci filmowi i inni wielcy mający problem z radzeniem sobie ze stylem i prędkością życia panujących na zachodnim wybrzeżu.

Reżyser aby nadać więcej oryginalności opowiadanej historii, postanowił skomplikować życiorys także i naszemu głównemu bohaterowi. Poznajemy go w chwili kiedy jest na absolutnym zawodowym szczycie, ale dojrzewające w nim zmęczenie materiału wywołane osobistą tragedią rodzinną, budzi u niego skrajnie odpowiedzialne zachowania. Zaczyna powątpiewać w swoje zawodowe umiejętności. Losy jego pacjentów zaczynają go nużyć i co za tym idzie, także obojętnieć. Szuka więc ukojenia i błogiego spokoju w procesie palenia trawki, co w jego wykonaniu urasta do miana uroczego, wręcz kultowego obrzędu (stary dobry Lester ;)).

W tle ukazane są losy innych, ale wcale nie drugoplanowych postaci. Kuzyn Henry'ego – namiętnie piszący scenariusze i marzący o ekranizacji jego historii. Patrick – agent filmowy cierpiący na niemal wszystkie fobie świata zaczerpnięte od samego Detektywa Monka. Jego ciężarna sekretarka Daisy zakochująca się w kuzynie Henry'ego. Zabawnie grający znanego aktora (a może nawet i samego siebie) Robin Williams, uzależniony od seksu. Ukazane są także losy wielu innych aktorów i ludzi z branży, by w końcu koncentrując się na problemach młodej zbuntowanej uczennicy Jemmy, która to z czasem staje się głównym motorem napędowym ich wszystkich własnych historii, sprowadzić ich życiowe rozterki do wspólnego mianownika, racząc wszystkich powątpiewających w istnienie czystości i etyki w światku filmowców, promykiem nadziei na choć odrobinę normalności w tym szalonym świecie.

Wielowątkowość jest mocnym motywem filmu. Trochę przypomina mi stylistycznie Magnolię. Sporo się na ekranie dzieje, a postacie są dość interesujące. Ale gdyby nie zmarszczona i zmęczona życiem twarz ekscentrycznego, jednocześnie zabawnego i wiecznie upalonego Kevina Spacey, to... obawiam się że odbiór Shrinka byłby przeze mnie znacznie gorszy. Co by nie mówić, gościu ratuje swą mimiką ten momentami trochę kulejący scenariusz.

No właśnie. Kulejący. Złość mnie ogarnia jak film o sporym potencjale i całkiem dobrym pomyśle, sponiewierany jest przez fatalne zakończenie. W Shrink może nie zupełnie jest fatalne, bo w istocie nie jest. Ale niestety wyszło dość sztampowe, bezpłciowe, wręcz archaiczne. Jakby reżyser chciał ponownie wkupić się w łaski wielkich ludzi Hollywood i w zamian za obsmarowanie ich w początkowej fazie filmu, chciał pokazać całemu światu, że wcale tak źle to z nimi jednak nie jest. A szkoda. Wolałbym aby zachował konsekwencję do samego końca i nazywając wcześniej pewne rzeczy po imieniu takimi już pozostawił. No ale umówmy się. Wtedy nie otrzymałby tych wielkich milionów zielonych na film. No taki lajf.

Nie mniej jednak branża została w kilku momentach dość mocno ukłuta. Debata przy stole producentów filmowych, którzy dyskutowali nad pomysłem na nowy film, przypominała proces tworzenia tandety dla mas na taśmie produkcyjnej w fabryce kiczu. Najpierw wymyśla się produkt, uwzględniając przy tym wszelkie aktualnie najmodniejsze trendy i gusta widzów, potem dopiero dobiera się do niego reżysera, aktorów i całą resztę ekipy filmowej. Wielki przemysł pozbawiony wzniosłych idei i pasji wielkich ludzi kina. Fabryka marzeń – Fabryka kiczu dla mas.

Ale to tylko tło dla ludzkich historii. Nasi bohaterowie funkcjonujący w tym światku na zmianę w nim się gubią i odnajdują jednocześnie. Znużony tym wszystkim Henry Carter próbuje w tym bałaganie emocjonalnym się jakoś odnaleźć. Odszukać utracony impet i werwę. Jednak w tym anormalnym klimacie, nawet psychoterapeuci nie dają sobie rady. Kevin Spacey w roli doktora Cartera, staje się przedstawicielem naszego, bardziej normalnego, oraz stojącego w opozycji do zwierzęcego świata pozbawionego wartości moralnych punktu widzenia, z którym to się zwyczajnie identyfikujemy. Jego problemy, zmęczenie, prywatny bunt, a nawet uzależnienie od maryśki, reprezentują walkę charakterystyczną dla naszego gatunku. Walkę o zrozumienie sensu naszego istnienia. O zrozumienie samego siebie.

I wszystko było by pięknie, gdyby nie wspomniane zakończenie. Zbyt słodko, zbyt szczęśliwie, zbyt naiwnie. Niestety. Ale i tak warto pojechać do LA i rzucić okiem na światek celebrytów. Popatrzeć jak żyją, jakie mają wypasione domy z basenem i uzmysłowić sobie, że mimo wielu milionów na koncie, są takimi samymi ludźmi jak my. Wyposażeni w podobne problemy i zachwiania emocjonalne. To tylko wielkie kolorowe bulwarówki robią z nich nadludzi. To jednak także część tego przemysłu. Ze względu na genialność Kevina Spacey, który grając swą rolę być może nawet i zbytnio się nie wysilił, film oceniam dość wysoko. Trochę melancholijne, trochę rozkminkowe, ale także odrobinę zabawne i optymistyczne filmowe doznanie, w sam raz na początek nowego roku. Shrink u nas przetłumaczony na jakże ambitne „Całe życie z wariatami” do kin trafi pod koniec wakacji. Tylko półtora roku obsuwy. Jak na nasze warunki, to i tak nieźle.

4/6