środa, 29 grudnia 2010

Najlepsze filmy roku 2009



Tak. Roku 2009. Wiem że mamy już na karku rok 2011 i wszelkie pojawiające się w sieci podsumowania dotyczą kończącego się właśnie roku 2010, ale zasadniczo mam to gdzieś. I już tłumaczę dlaczego.

Otóż w zasadzie, to powód jest bardzo prozaiczny. Przynajmniej dla mnie. W mojej opinii, filmem roku 2010, nie może zostać tytuł, który miał światową premierę w 2009, albo nawet jeszcze dawniej, w 2008. A przeglądając różne podsumowania i plebiscyty, widzę, że tak właśnie często się dzieje. Polska premiera odbyła się w tym roku, w takim razie jest to film tego roku, koniec i basta. Ok, rozumiem. Jeśli dla kogoś definicję światowego kina tworzy granica na Odrze i Nysie z zachodu i na Bugu od wschodu, to ma do tego absolutne prawo. Ja jednak mam gdzieś wszelkie trendy i z góry narzucane przez polskich dystrybutorów terminy emitowania konkretnych filmów. Dlatego też, film z premierą światową w roku 2009, jest dla mnie filmem roku 2009. Zwyczajnie. I nie interesuje mnie to, że polska premiera została nad Wisłą zaplanowana z rocznym opóźnieniem.

Tak więc poniżej zamieszczam swoją bardzo subiektywną listę najlepszych dwudziestu filmów roku 2009. Uważam że tak jest uczciwie. Pod koniec roku 2010 jestem już mniej więcej na bieżąco z rokiem ubiegłym. Widziałem prawie wszystko co warto było obejrzeć, czyli prawie 60 tytułów.

Co ciekawe, z tych dwudziestu filmów, aż 13 miało polską premierę w tym roku (!). 5 tytułów pokazywane było w naszych kinach w roku 2009, jedna premiera będzie mieć miejsce dopiero w roku nadchodzącym, a pozostały mi jeden rodzynek, nadal nie ma jeszcze w Polsce swojego dystrybutora.

No nic. Tyle tytułem wstępu. Lecimy.



20. Mamut
reż. Lukas Moodysson, SWE, DAN, 2009


19. Tetro
reż. Francis Ford Coppola, USA, ARG, ESP, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



18. Aż po grób
reż. Aaron Schneider, USA, POL, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)



17. New York, I Love You
reż. Praca zespołowa 12 reżyserów, USA, FRA, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)



16. Jestem miłością
reż. Luca Guadagnino, ITA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



15. Nord
reż. Rune Denstad Langlo, NOR, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2009)



14. Lourdes
reż. Jessica Hausner, AUT, FRA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)

Lourdes (2009)


13. Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
Vivarto (Polska premiera 2010)



12. Boso ale na rowerze
reż. Felix Van Groeningen, BEL, HOL, 2009
Against Gravity (Polska premiera 2010)



11. 500 dni miłości
reż. Marc Webb, USA, 2009
Imperial (Polska premiera 2009)



10. Dobre serce
reż. Dagur Kari, DEN, ISL, USA, 2009
Gutek Film (Polska premiera 2010)



9. Moon
reż. Duncan Jones, GBR, USA, 2009
Monolith Films (Polska premiera 2010)



8. Whatever Works
reż. Woody Allen, USA, 2009
Kino Świat (Polska premiera 2010)



7. Wszystko co kocham
reż. Jacek Borcuch, POL 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2010)

Wszystko, co kocham (2009)


6. The Limits Of Control
reż. Jim Jarmusch, USA, ESP 2009
Best Film (Polska premiera 2010)



5. Dom Zły
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2009
ITI Cinema (Polska premiera 2009)



4. Poważny człowiek
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2009
Best Film (Polska premiera 2010)



3. White Lightnin'
reż. Dominic Murphy, GBR, USA, 2009
(Polska premiera: Nie ustalona)



2. Biała wstążka
reż. Michael Haneke, GER, AUT, FRA, 2009
Monolith Plus (Polska premiera 2009)



1. Bękarty wojny
reż. Quentin Tarantino, USA, GER, FRA, 2009
United International Pictures (Polska premiera 2009)



Dziękuję, dobranoc.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Piękne nic

Mr. Nobody
reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA, CAN, GER 2009
138 min. Kino Świat


Co powstanie po połączeniu Vanilla Sky, Benjamina Buttona, Efektu Motyla i Zakochanego bez pamięci? Przerost formy nad treścią. Mimo to znalazł się ktoś, kto postanowił zmierzyć się z tą ciężkostrawną oczywistością. Jaco Van Dormael, bo o nim mowa, skubnął trochę z wymienionych wyżej filmów i stworzył opowieść, o której to właściwie nawet nie wiem czemu piszę. Rzadko zdarza mi się zamieszczać tu wpisy na temat filmów, które (delikatnie mówiąc) nie przypadły mi do gustu. Nie znaczy to oczywiście, że nie oglądam filmów słabych. Acz przyznaję, mam do nich nosa. Wyczuwam je z daleka i staram się minimalizować ich napór na mnie do granic absolutnej i niezbędnej konieczności. Czasem warto być na bieżąco nawet ze wszelkim gównem, choćby dlatego, żeby mieć o czym rozmawiać z ludźmi. Zazwyczaj jednak szkoda mi czasu na pisanie o produkcjach marnych, zważywszy na to, że ciągle w kolejce czeka na mnie multum filmów wspaniałych. Jednak tym razem z okazji świąt zrobię mały wyjątek.

Zrobiłem to z premedytacją. Wiedziałem po co sięgam i jaki może być tego finalny efekt. Po Mr. Nobody nie spodziewałem się absolutnie niczego wielkiego. Może też dzięki temu wszedł mi on nadzwyczaj lekko i umiarkowanie bezboleśnie. Oszczędziłem sobie zawczasu świątecznej dawki rozczarowania.

Pan Nikt to zupełnie adekwatne do klasy produkcji nazwisko głównego bohatera (Jared Leto). Budzi się On pewnego pięknego dnia w bardzo odległej przyszłości jako 120-letni staruszek. W roli ostatniego śmiertelnego człowieka globu, czeka w futurystycznych okolicznościach przyrody na swoje ostatnie dychnięcie. Właściwie to nie wiadomo, czy jest to przyszłość, teraźniejszość, czy może tylko wytwór jego wyobraźni. W filmie generalnie od samego początku nic nie wiadomo. To zapewne celowy zabieg reżysera, który już od pierwszej minuty filmu chciał stworzyć wrażenie obcowania z artystycznym nieładem i tryskającym zewsząd licznymi mądrościami intelektualnym wulkanem. Powstał intelektualny, a i owszem, ale bełkot niestety.

Trochę szkoda, bo ja (jak pisałem to już wcześniej pewnie kilka razy) naprawdę lubię takie klimaty. Lubię filmy pełne niedopowiedzeń, surrealistycznych pojęć i sennych niechlujnie pociętych obrazków. Historie, w których nic nie jest oczywiste, oraz gdzie nie da się niczego przewidzieć. Siedząc zahipnotyzowany przed ekranem łaknie się tego świata niczym małe dziecko prezentów pod choinką.

Widać dokładnie, że Van Dormael miał zamiar uraczyć widza czymś na swój sposób bardzo podobnym. Ambicji odmówić mu nie zamierzam. Mało tego. Przyszacunkuję mu nawet za odważną próbę podjęcia się trudnego tematu. Ale na tym kończy się już moja życzliwość. Z filmem jest trochę jak z piłką nożną. Nie zawsze ładna gra wystarczy do wygrania meczu. Liczą się przede wszystkim bramki. A tych Van Dormael ustrzelił dwie, lecz na jego nieszczęście, obie do własnej bramki.

Pierwszy samobój, to brak myśli przewodniej. Jakiejkolwiek myśli. Koniec końców nie uraczono widza żadnym morałem, żadnym daleko, czy nawet blisko idącym wnioskiem. Jest tylko płytki bełkot o umyśle 9-letniego dziecka, który sprowadza się do stwierdzenia, że w życiu ważne są dokonywane przez nas wybory. Że zawsze mamy jakieś wyjście awaryjne i tylko od nas zależy w którą ścieżkę skręcimy. Uhhh… Bardzo epokowe to odkrycie.

Drugi samobój, to wielowątkowość, która wymknęła mu się z pod kontroli. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby wszystkie wycinki z życia Nemo połączyć w jedną spójną i logiczną całość. Mało tego, wiele z wymienionych wątków, można było najzwyczajniej w świecie pominąć, bo nie mają żadnego (bądź tylko mgliste) znaczenia dla ogółu. Pomijam już fakt, że często są źle zagrane (kiepski dobór aktorów) i zupełnie nie przekonują swą sztuczną i pretensjonalną ckliwością. Rzecz tyczy się zwłaszcza miłosnych wątków, które są solą tego filmu.

Mr. Nobody w wielu aspektach przypomina mi ubiegłoroczną Nostalgię anioła Petera Jacksona. Oba filmy są przepiękne wizualnie. Oba chętnie łączą światy rzeczywiste z nierzeczywistymi. Słodkie i perfekcyjne aż do pożygu (wybaczcie kolokwializm), ale też oba niestety są bardzo puste i naiwne. Mimo ich dużych aspiracji do kina ambitnego, zdradza je w dość brutalny sposób ich komercyjne brzemię jakie za sobą niosą. Może gdyby nie te ich wygórowane ambicje, ostateczny odbiór byłby lepszy, a tak…

Oczywiście film swoje zarobi. Oceny też zbierze przyzwoite. Moja opinia jest bardzo subiektywna i wcale nie mam zamiaru nikomu go odradzać. Uprzedzam tylko tych z bardziej wysmakowanym gustem. Nie nastawiajcie się na nic mądrego.

2/6

środa, 15 grudnia 2010

Stypa aż do łez

Aż po grób
reż. Aaron Schneider, USA, POL, 2009
100 min. ITI Cinema



"Fiu fiu", wyśpiewałem sobie pod nosem, kiedy pierwszy raz przeczytałem o tym, że lada chwila trafia na ekrany pierwsza amerykańsko-polska koprodukcja (ta… pierwsza, akurat) z udziałem Billa Murraya i Roberta Duvalla. Czytam dalej. Polskim udziałowcem jest ITI Cinema, a jedną z ról w filmie gra we własnej osobie sam... Tomasz Karolak – Król polskich seriali i kina klasy C. No to klops. Czar prysł. Ciśnienie spadło i odbiło się z echem od podłogi. Ale nie, chwila (myślę sobie), nie może tak być. Murray, Duvall z Karolakiem? Razem? W jednym filmie? Przecież to fizycznie niemożliwe. Nie oni. Więc przysiadłem z ciekawości, obejrzałem i… uff, co za ulga. Nie znalazłem w filmie ani niczego tvnowskiego, ani też Karolaka, który na całe szczęście, pozostał tam gdzie jego miejsce. W montażowni.

Honor więc uratowany. Blamażu nie było. Znalazłem za to naprawdę świetnie zagraną, sprawnie zmontowaną i uroczo opowiedzianą historię. W sam raz na zalatany przedświąteczny okres. Powiewnie i zabawnie, ale z nostalgią o poważnych tematach.

Myślą przewodnią w filmie jest śmierć i pogrzeb. Na pierwszy rzut oka, mało zabawnie. Czają się na widza na zmianę niemal w każdej minucie filmu. Stary i zgorzkniały pustelnik Bush (Duvall), od przeszło 40 lat mieszka samotnie w środku lasu z dala od cywilizacji i najbliższego miasteczka, w którym to krążą zatrważające historie o ekscentrycznym miłośniku drzew i zwierzątek. Kim jest? Dlaczego z nikim nie rozmawia? Czy naprawdę kiedyś kogoś zabił? Tak, te pytania dręczą również od samego początku także widzów.

Stary Bush, przeczuwając swój rychły zgon, postanawia wyjść do ludzi i zorganizować sobie pogrzeb. Ale nie taki znów zwyczajny. To było by zbyt proste. Ceremonia bowiem, ma się odbyć jeszcze za jego życia, to raz. A dwa, to ma być wesoło i hucznie. Wszyscy znający jakąkolwiek historię o potencjalnym kandydacie na wyciągniecie kopyt (czyli jakieś cztery hrabstwa), mają się na stypie dobrze bawić. Mało tego, otrzymają nawet możliwość wygrania na loterii atrakcyjnej nagrody w postaci cennej działki po byłym już właścicielu. Pomysł jakby wycięty z tvnowskiego szablonu na udany reality show, nieprawdaż?

Pomoc przy tym dość niezwykłym przedsięwzięciu, ofiaruje Bushowi skuszony jego pokaźną sumką złożoną z grubych zaskórniaków, właściciel jedynego (nierentownego) zakładu pogrzebowego w miasteczku, Frank Quinn (Murray), wraz z młodym pomocnikiem Buddym (Black). O Murrayu mógłbym długo, bo to mój absolutny faworyt i ulubieniec, ale temat o nim tym razem utnę błyskawicznie. Powiem tylko tyle, że jak ktoś oglądał jego najlepsze role (Dzień Świstaka, Między słowami, Broken Flowers, czy nawet Ghostbusters) i zwyczajnie go lubi, to też doskonale zna jego miny, poczucie humoru i wyszukany styl gry. Tak więc w tym filmie jest z nim podobnie. Co prawda jest tylko na drugim planie, ale w swoim znanym stylu wzbogaca opowieść urokliwym i wyraźnym kolorytem.

Aaron Schneider (reżyser-debiutant) zestawiając ze sobą charakterologicznie ogień i wodę, bawi się w sposób wyborny ludzkimi emocjami. Osadzając w klimacie amerykańskiej prowincji lat 40-tych (istnieje możliwość, że pomyliłem się o jedną dekadę), bardzo wyraziste postacie grane przez wielkich tego kina (po raz enty dziękuję Bogu że nie ma wśród nich Karolaka), tworzy rozbujaną huśtawkę nastrojów. Groteska i humor idą w parze z egzystencjalnymi rozważaniami, ludzkim dramatem i opowiastkami o niespełnionej miłości.

Mimo luźnego podejścia do zagadnienia, reżyser przemyca tu i ówdzie liczne życiowe mądrości. Jest trochę o grzechu i próbie odkupienia win. O ludzkich błędach, zboczeniu z kursu za młodu, o ciężarze pokuty. Chęć zorganizowania swojego pogrzebu i dotarcia do innych, zupełnie obcych mu ludzi, nie jest tylko próżnym kaprysem Busha. Chce za pomocą tego wydarzenia wyrzucić z siebie skrywany przez lata grzech, prosić bliskich o wybaczenie, oraz w czystości jako rozgrzeszony, udać się do świata bram niebieskich. Chwila zadumy na końcu sprowadza widza na być może, właściwe tory. I pomimo tego, że końcowe sceny są trochę zbyt pretensjonalne, błahe i bardzo oczywiste, idealnie dopełniają wolę reżysera. Zaskakuje nas bowiem morałem. Może krótkim i niektórym znanym, ale to nie ważne. Nigdy nie jest za późno na śmiech i łzy. Po prostu.

Oczywiście film polecam gorąco wszystkim tym, którzy oczekują mądrości przekazu, jak i tym, którzy chcą się odstresować po ciężkim dniu pracy, uśmiechając się przy tym głupkowato do ekranu. Jest to jeden z tych filmów o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest głupią komedią. Nie nudziłem się na nim ani przez chwilę. Cieszyć się trzeba, że mimo udziału koncernu ITI w finansowym aspekcie przedsięwzięcia, nie ma tu nic z Kuby Wojewódzkiego i Tańca z gwiazdami, choć... gwiazd i owszem, jest tu co najmniej kilka. A i cholera, może to zbyt duże nadużycie, ale tak jakoś przez cały czas obcowania z filmem, miałem nieodparte wrażenie że już gdzieś to widziałem. Nie wiem czy to przez tego Murraya (sorry, musiałem), ale klimatem i swoją złożonością, bardzo przypomina mi wspomniany wcześniej Dzień świstaka. Myślę że oba filmy wrzucone na starą wagę, wskazałyby remis. Czy może być więc lepsza rekomendacja?

4/6


niedziela, 5 grudnia 2010

Odloty.fr

Wkraczając w pustkę
reż. Gaspar Noe, FRA, ITA, GER 2009
154 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty


„Sensacja ubiegłorocznego festiwalu w Cannes, film totalny, kino ery techno”. Tymi słowami zapowiadany jest film, który z blisko półtorarocznym poślizgiem, w styczniu zadebiutuje na polskich ekranach. Produkcja jednocześnie odważna, jak i oryginalna. Co nie powinno dziwić nikogo, kto poznał już wcześniejsze dokonania mistrza kontrowersji, francuza (urodzonego w Argentynie) Gaspara Noe. Jego głośne Sam przeciw wszystkim, a przede wszystkim Nieodwracalne wzbudziły multum kontrowersji i przyczepiły mu łatkę skandalisty. Wejście w pustkę bez wątpienia jeszcze bardziej pogłębi obiegowe stereotypy reżysera. Ale także... przysporzy mu wielu nowych fanów.

Noe tym razem wziął na tapetę zagadnienie życia po śmierci widziane z perspektywy tybetańskiej filozofii. Tą podróż w nieznane postanowił wzbogacić za pomocą psychotropowych narkotyków, które miały stać się wytłumaczeniem na wszelką subiektywną irracjonalność myśli obrazu. I w sumie słusznie. W taki trip na trzeźwo nikt by chyba nie uwierzył. Całość szaleńczej wizji przekazu potęgują wyalienowane ulice nocnego i egzotycznego Tokyo, co przyznaję, dla europejczyka nadal tworzy klimat na miarę Kosmicznej Odysei.

Film jest długi. Nawet za długi. Ponad dwie godziny kinematograficznych halucynacji nie jednego kinomaniaka zapewne znuży. No ale to kwestia odpowiedniego podejścia i postawionych przed seansem prywatnych oczekiwań. Moje były takie, aby na spokojnie zmierzyć się z chaosem scenografii i technicznych fajerwerków, oraz napawać się ich nowatorstwem przekazu. Mam słabość do filmów, które próbują ukazać narkotyczne doświadczenia bohaterów w sposób bardziej dogłębny, ukazując coś więcej niż tylko strzykawkę wtłaczającą do organizmu chemiczną substancję. Czy jednak nowe dziecko Gaspara Noe można zestawić w jednym rzędzie z takimi tytułami jak Trainspotting, Requiem dla snu, czy Las Vegas Parano? Otóż można, ale czy wypada?

Nie jest to zupełnie film tylko i wyłącznie o wysokich narkotycznych parabolach lotu, mimo że wbrew pozorom tak przez cały czas swojego trwania wygląda. Główni bohaterowie filmu, rodzeństwo Oscar i Linda, zmagają się z problemem egzystencji, z traumą z dzieciństwa i dramatyczną utratą rodziców. Nagła śmierć Oscara wprowadza widzów w świat zawieszony między życiem, a śmiercią. Poruszamy się wraz z jego zbłąkaną duszą po ulicach Tokyo, a za pomocą licznych retrospektyw, dowiadujemy się więcej o przeszłości i wyjątkowej więzi jaka łączy naszą dwójkę rodzeństwa. Noe bombarduje nas wysokich lotów świetlną i dźwiękową miksturą, odwracając uwagę od treści, która jest niestety stosunkowo uboga. Nic co jest w filmie wypowiadane na głos nie jest ważne, odkrywcze, ani nawet ciekawe. Aczkolwiek w niczym specjalnie to nie przeszkadza, gdyż w tej produkcji wszystko co istotne, przekazywane jest podprogowo za pomocą miliona kolorów i dźwięków, oraz poprzez nieszablonowość ruchów kamery. Całość ogląda się niczym świetnie skrojony teledysk i tak też radzę podejść do tej lektury.

O treści to w zasadzie tyle. Nie widzę sensu, aby nad nią się dłużej rozwodzić. Życie po śmierci to zagadnienie nie tylko poważne, co też i szalenie niebezpieczne. Łatwo jest zostać zdegradowanym ze sfery poważnych naukowych rozważań, do kiczowatego wróżenia z fusów. Noe myślę, że ze swoją produkcją uplasował się gdzieś tak pomiędzy, w bezpiecznym środku. Choć też, jeśli przyjmiemy, że szalony trip Oscara ponad głowami żywych, był spowodowany tylko i wyłącznie narkotyczną halucynacją po zażyciu DMT (Dimetylotryptamina), to wszelkie te rozważania o życiu i śmierci biorą w jednej chwili w łeb, a Wejście w pustkę z miejsca staje się filmem o wielkim narkotycznym tripie dedykowanym milionom narkomanom na całym świecie. Ale... ale można też interpretować ten film w zupełnie odwrotny sposób. Jako ostrzeżenie przed igraniem z używkami, które ZAWSZE prowadzą do zguby. Cóż... to tylko dwie z zapewne licznych interpretacji. Dam sobie jednak rękę uciąć, że wielu narkusów uzna ten film za kult i kinematograficzny geniusz, a jednocześnie za swój duchowy i mentalny przewodnik.

Ciekawe są też pewne niuanse, których naliczyłem tu co najmniej kilka. Przede wszystkim rzucają się w oczy ciągle niezaspokojone fascynacje reżysera, z którymi próbuje się rozprawić już od lat. Jest to np. jego fascynacja erotyką, czy wręcz pornografią. Nie wiem czy Noe prywatnie ma jakieś problemy w tej materii, ale w jego filmach ciągle natrafić można na liczne i śmiałe sceny aktów miłosnych. W Nieodwracalne kontrowersyjna była dość długa i wiernie odwzorowana scena gwałtu. Noe ma na swoim koncie także krótkometrażowe nowele erotyczne, no i swego czasu próbował (bezskutecznie) namówić przed laty ówczesną parę Bellucci&Cassel, by zagrali w wyreżyserowanym przez niego pornosie. Również i w jego najnowszym dziele natrafiamy na wiele śmiałych scen, które tylko potęgują doznania i do samego końca utrzymują widza w hipnotycznym transie pełnym szaleństwa i zagubienia w grzechu.

Tym razem nie umiem jednoznacznie powiedzieć, co autor miał na myśli. Jak napisałem wyżej, ten film można interpretować na wiele sposobów. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie to było nadrzędnym celem reżysera. Chaos i perfekcja w sposobie montażu i przekazu obrazu, wyznaczają nowe kinematograficzne standardy. Pod kątem technicznej jakości produkcji, nie można filmowi niczego zarzucić (poza jego długością trwania). Gaspar Noe stworzył obraz, który ma ogromne predyspozycje do tego, aby stać się kultową produkcją dla pewnego pokolenia młodych ludzi, którzy żyją w rytm co weekendowego tąpnięcia bitu w nocnym zadymionym klubie, w dodatku w akompaniamencie tablicy Mendelejewa. Być może także zbłąkane i dotąd jeszcze nieokreślone artystyczne dusze również pokochają ten film, dzięki któremu będą potrafili znaleźć w nim liczne odnośniki do swoich prywatnych i umiarkowanie problematycznych rozważań o egzystencji.
Ja osobiście, aż tak głęboko się w niego nie zgłębiłem. Oczekiwałem więcej mądrości, ale mimo wszystko nie czuję zawodu. Uradowały mnie techniczne fajerwerki i wizualizacyjne piękno wypływające z ekranu. Do tego Gasparowi należy się szacun za podjęcie walki. Jak widać, w zupełności mi to wystarczyło. Mocna czwórka jak się patrzy.

4/6


niedziela, 28 listopada 2010

Against modern football

Szukając Erica
reż. Ken Loach, GBR, FRA 2009
116 min. SPInka



Świat potrzebuje żywych ikon. Ludzi ponadprzeciętnych, którzy potrafili wznieść się w danej dziedzinie życia na piedestał istnienia i zburzyć panujący w nim ład oraz porządek. W świecie zagubionych dusz potrzeba charyzmatycznego przewodnika z krwi i kości, który będzie prowadził za rękę zbłąkane owieczki do lepszego świata. Ikony piłkarskie to przede wszystkim geniusz boiskowy. Kibice już od zarania dziejów kochali najlepszych piłkarzy globu, swoich reprezentacji czy ukochanych klubów. A jeśli jeszcze do tego ich bohaterowie poza boiskiem sprawiali wrażenia wariatów i wywoływali skandale, stawali się dla nich czymś więcej. Ikonami, które w postaci nadruków lądowały na milionach koszulek i jako fotografie zastygały na ścianach tysiąca mieszkań. Bez dwóch zdań Eric Cantona był jednym z nich. To jeden z ostatnich reprezentantów wspaniałego piłkarskiego pokolenia, które niestety i już chyba bezpowrotnie, odchodzi na naszych oczach do lamusa.

Niezwykłość Cantony nie polegała tylko i wyłącznie na jego piłkarskim geniuszu. Owszem, był kapitalnym zawodnikiem, w oczach kibiców Manchesteru United bodaj najlepszym. Ale też porównując jego osiągnięcia z innymi wielkimi tego sportu, niczym specjalnym się nie wyróżnił. Nie zdobył z Francją ani Mistrzostwa Świata, ani czempionatu Europy. Z jego Manchesterem poza czterokrotnym wygraniem ligi, na międzynarodowej pucharowej arenie praktycznie w ogóle nie zaistniał. A z dziesięciu przypadkowo zapytanych o Cantonę kibiców piłkarskich, zapewne ośmiu z nich w pierwszej kolejności wymieni jego słynną akcję... kopnięcia kibica Crystal Palace. Ikoną chuligan? A jakże!

Świetny brytyjski reżyser, Ken Loach, postanowił rozprawić się z tym dość trudno wytłumaczalnym zjawiskiem, a także pośrednio z kibicowskim fanatyzmem. Nie mniej jednak to nie jest typowa kibolska produkcja w stylu Football Factory, GSH, czy innych znanych brytyjskich filmów o kibicowskim ruchu na wyspach. Choć ku mojemu zadowoleniu, kilka ważnych dla naszego środowiska smaczków (sam jestem kibolem) zostało w fajny sposób uwypuklonych. Ale o tym za chwilę.

Eric Cantona co zrozumiałe, wciela się w filmie w samego siebie. Patrząc na jego dorobek filmowy, ma na swoim koncie całkiem pokaźną kolekcję rólek i epizodów, których może mu pozazdrościć nie jeden utalentowany aktor z papierami. Piłkarz w umiarkowanie narkotycznych okolicznościach przyrody, ukazuje się swojemu imiennikowi - pracownikowi poczty, a przy okazji życiowemu nieudacznikowi i rozwodnikowi wychowującego dwójkę dorastających synów, mających go, delikatnie mówiąc, w głębokim poważaniu. Eric-listonosz, to wierny fan MU, ale nie tego dzisiejszego zawłaszczonego przez reprezentanta morderców futbolu - Glazera, lecz tego starego United jeszcze z lat 90tych, nieskażonego wirusem wielkich pieniędzy i chorych globalnych ambicji. Symbolem i łącznikiem tamtych czasów jest właśnie Cantona.

Bałagan w życiu i w głowie naszego listonosza jest tak wielki, że wydaje się wręcz beznadziejny. Na pomoc przychodzi mu więc właśnie wyimaginowany słynny piłkarz. Jego idol z młodości, który w różnych okolicznościach objawia mu się, by przekazać cenne rady z życia i boiska wziętych, oraz stara się pomóc w wyprostowaniu wszystkich życiowych krzywizn. Dwa Erici szybko znajdują ze sobą wspólny język. Mimo wielu różnic między nimi, łączy ich bowiem stara życiowa szkoła, piłkarska i kibicowska. Wzajemnie się ze sobą uzupełniają, gdyż w istocie rzeczy, obie żyć bez siebie nie mogą. Eric-piłkarz, skandalista i boiskowy zawadiaka, odcinający kupony od swej dawnej sławy i jako dopełnienie, Eric-kibic, życiowy nieudacznik, który z bólem serca wspomina starą młodzieńczą miłość swego życia i lata kibicowskiej aktywności. Obaj, przynajmniej w głowie jednego z nich, znaleźli swój wspólny mianownik. Obaj otwierają się przed sobą i postanawiają w końcu stawić czoła swoim problemom. Oczywiście skutecznie.

Brytyjczycy jak mało kto, potrafią z lekkością zrobić dobre kino społeczne, z elementem wyszukanego humoru oraz z lekko hollywoodzkim patosem. Nie inaczej jest i u Loacha. Opowiadając w sumie dość prostą historię, wplata w nią przy okazji kilka głębszych smaczków. Ja dostrzegam je przede wszystkim z punktu widzenia kibica. Sentymentalne powroty do ubiegłych dekad, w których na boisku rządzili prawdziwi piłkarze – charakterne walczaki, a nie tak jak dzisiaj, rozkapryszone i ulizane żelem panienki po solarce. Czasy wielkich piłkarzy Paula Gascoigne'a, nieżyjącego już George'a Besta, czy naszego ś.p. Kazia Deyny. Wspaniałych i szczerych zawodników, którzy podobnie jak Cantona, byli wielkimi piłkarskimi ikonami. I tak samo jak francuz, poza boiskiem byli bardzo kontrowersyjni, zagubieni, często nie radzący sobie ze sławą i samymi sobą. Myślę że ten film jest w pewnym sensie oddaniem hołdu wielkim i niepokornym tego sportu. A także ukłonem i tęsknotą za rozśpiewanymi oraz niczym nieskrępowanymi trybunami stadionów. Za kibicami wychowanymi według innych standardów i na innej niż dzisiaj piłce. Na wyspach ma to wymiar znacznie szerszy niż u nas. Tam rozłam i zmiany mentalne do jakich doszło zarówno na trybunach jak i na boiskach w latach 90-tych były gigantyczne. U nas, próba zawłaszczenia sobie piłki przez elity, dopiero się rozpoczyna.

Końcowa (kapitalna!) scena, w której liczna grupa ubranych w maski Cantony kibiców United, rozprawia się z bandą nadzianych bananowych gangsterów, jest więc szalenie wymowna. Może to tylko moja osobista nadinterpretacja, ale dostrzegam w niej symboliczne wymierzenie sprawiedliwości współczesnym krezusom i mafijnym cwaniakom światowej piłki. Rozwalenie bejsbolami willi i luksusowego merca, to wystawienie rachunku za lata upokorzeń i próbę odebrania kibicom naszej godności. Triumfują więc radośnie znane ze stadionów wzniosłe piłkarskie cnoty. Przyjaźń, równość i waleczność, oraz wiara, honor i oddanie. Przesłanie filmu w postaci fundamentalnych i dość oklepanych zasad życiowych może nie poraża oryginalnością, ale w nowym kibolskim świetle, pod przewodnictwem kapitana niesfornej ekipy, legendy i weterana stadionów, wielkiego Erica Cantony, nadaje produkcji bardzo symbolicznego wymiaru. W świetnym stylu i po brytyjsku. Ojczyzna futbolu ponownie zabrała głos. Polecam nie tylko kibicom.

4/6

niedziela, 21 listopada 2010

Sztuka pozostania sobą

Wyjście przez sklep z pamiątkami
reż. Banksy, USA, GBR 2010
87 min. Gutek Film


Banksy'ego znają chyba wszyscy. Jeśli nie znasz, poznaj. O jego debiutanckiej filmowej produkcji było głośno od dawna. Osobiście byłem bardzo zdziwiony tym faktem. Facet całe życie się ukrywa, nie udziela wywiadów, nie ufa mediom, nawet nie wiadomo jak dokładnie wygląda i nagle co, robi film o street-arcie? Po co? I dla kogo? Po niezłych recenzjach i pierwszych medialnych szumach, udało mi się w końcu przyjrzeć jemu dziełu. I wiecie co? Banksy autentycznie mi zaimponował. Serio.

Nie jestem znawcą sztuki potocznie zwanej street-art. Jako esteta lubię wszystko co ładne, odważne i nowatorskie, ale już byle jakie graficiarskie bohomazy na ścianach lądujące gdzie popadnie, często mnie irytują. I mimo że prace najlepszych ulicznych artystów o których sporo w tym filmie, są zwyczajnie piękne dla oka, to jednak nie akceptując zwykłych tagów i sreber na ścianach domów, nie można nazwać się prawdziwym fanem sztuki Banksy'ego. Przynajmniej tak twierdzą moi znajomi ze środowiska „elo ziom”. I ja to rozumiem. Chyba.

Wyjście przez sklep z pamiątkami według tego co wszyscy mówią i piszą, to nie film o Banksym, lecz przede wszystkim o zwariowanym żabojadzie, kamerzyście, który poprzez swoją fascynację artystycznym środowiskiem ulicy, koniec końców sam staje się artystą. I to jest niezaprzeczalny fakt, ale jakby nie do końca. Mimo że pierwsze skrzypce grali w tym filmie inni artyści, to jednak przesłanie Banksy'ego jest aż nadto widoczne, choć nie wypowiedziane wprost. I za to właśnie mu szacunkowałem na samym początku.

Wykorzystał do swojej rozprawki głównego bohatera opowieści, Mr Brainwasha, którego oczami, a konkretniej kamerą, zobrazował całe środowisko street-artowe, począwszy od ulic Londynu po zachodnie brzegi USA. Jego początki, a także charakterystykę najciekawszych postaci, no i oczywiście ich dzieła, prace i instalacje, których w filmie jest bardzo dużo. Na naszych oczach rodzą się znane prace widywane gdzieś na zdjęciach w otchłani internetu. Obiektyw kamery towarzyszący podczas ich powstawania, pozwala nam trochę inaczej spojrzeć na proces tworzenia i inspirację twórców.

Wraz z szalonym kamerzystą kroczymy ścieżką street-artu i łamiemy kolejne bariery. Pierwsza z nich – pieniądze. Jak świat długi i szeroki, temat powszechnie znany co i kontrowersyjny. Można dyskutować nad tym, czy uliczni artyści, którzy zaczynali od nielegalnego mazania pociągów, powinni czerpać tak wielkie zyski ze sprzedaży swoich prac i taplać się w komercyjnym artystycznym bagienku. Osobiście mnie to specjalnie nie razi, choć jak we wszystkim, mile widziany jest zdrowy umiar. I tu właśnie wkraczają puenty Banksy'ego.

Mr Brainwash przepotwarzając się z amatorskiego kamerzysty w ulicznego artystę z pod znaku Ą i Ę, postanawia z wielkim przytupem obwieścić całemu światu że jest nowym królem. Organizuje w L.A. swój debiutancki wernisaż, który ze względu na swój gigantyzm, przeszedł do historii street-artu, bijąc nawet dokonania samego autora filmu. I tu pojawiają się pierwsze zasadnicze pytania. Czy to jest jeszcze sztuka? Jak cienka jest granica pomiędzy kiczem i artyzmem?

Mam wrażenie, że Banksy chciał za pomocą tego filmu przeprowadzić swój prywatny rachunek sumienia, a przy okazji rozgrzeszyć całe środowisko artystów nazywając ich wszystkich po imieniu. Pokazał genezę powstania nurtu, najlepsze prace, opisał ideały jakimi się kierował on i inni wielcy gatunku przy ich tworzeniu i skonfrontował to wszystko z dokonaniami szalonego francuza. Niby jednego z nich, ale jakby niezupełnie, który naśladując innych, stał się sławny wpychając przy tym sztukę w niebezpieczne komercyjne i populistyczne ramiona. Banksy pokazał, że „sam stoi tam gdzie wtedy”, nadal jest sobą, robi co lubi i kocha, a inni? No cóż, to jest już ich problem.

Niczym Bóg graficiarzy pogroził palcem tym wszystkim, dla których sztuka to przede wszystkim trampolina do wielkiej sławy i pieniędzy, a nie tworzenie dla samego tworzenia. Po prostu.
„Więc nie wiem już, kto jest artystą. Mam na myśli, czy powinieneś zachęcać każdego kogo spotkasz do tworzenia sztuki, czy może raczej zastanowić się, czy każdy powinien to robić?”.

4/6



piątek, 12 listopada 2010

Śnić też trzeba umieć

Do ciebie, człowieku
reż. Roy Andersson, SWE, NOR, DEN 2007
95 min. Gutek Film



Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz wpadł mi w oko szwedzki reżyser Roy Andersson. Nie, to żadna gejowszczyzna. Tak dokładniej, to wpadł mi w oko jego warsztat i twórczość. Lubię takie odkrycia. Chcę częściej być w ten sposób zaskakiwany i odnajdywać u siebie istotne kinematograficzne braki. Do ciebie, człowieku to jego najnowszy film, choć od premiery minęły już trzy lata. I pierwsze co mi przyszło do głowy po końcowych napisach, to silne postanowienie - Chcę obejrzeć wszystkie jego filmy.

Właściwie to nawet nie wiem co można napisać o tak wyrafinowanej produkcji. Czy może zacząć od bohaterów którzy epatują zwyczajnością, szarością i groteską. Albo od wspomnienia scenografii przypominającej te ze skeczy Monty Pythona. A może od panoszącej się w filmie depresji, irracjonalizmu w dialogach, życiu codziennym ukazanym w krzywym zwierciadle. Cokolwiek by to nie było i tak trudno będzie nazwać rzecz po imieniu w kilku mądrych słowach. Andersson bowiem stworzył potencjalnie film o niczym, z bogatym wachlarzem niedopowiedzeń i ukrytych insynuacji.

Bohaterowie filmu to ludzie pozbawieni wyrazu. Obdarci z człowieczeństwa. Zupełnie zwyczajni, bezbarwni, ubrani na szaro, pozbawieni pasji i ciekawych zajęć. Zagubionych w swoich marzeniach sennych na jawie. Dobór aktorów porażająco skuteczny. Ich twarze są autentycznie smutne, surrealistyczne, przypominają odlane na jedną modłę maski symbolizujące wszystkie słabości i dziwactwa człowieka. Porażający szczerością teatr abstrakcji dnia codziennego. Każdy z epizodów przybiera pozy snu. A w nim nie ma przecież żadnych barier. To wygodne nadużycie, otwiera przed widzem nieskończoność interpretacji.

Sposób realizacji jest także bardzo wymowny. Każda scena to tylko jedno ujęcie nieruchomej kamery. Obraz pozbawiony jest zbliżeń. Żadnych upiększaczy i technicznych fajerwerków. Surowe i sterylne kadry, ale też perfekcyjne aż do bólu. No i akcja. A właściwie jej brak. Na ekranie kompletnie nic się nie dzieje. Nie ma żadnych powiązań, sensownego wytłumaczenia tego co się dzieje na ekranie, nie można też zaprzyjaźnić się z absolutnie żadną postacią. Cały czas coś uwiera i nie daje spokoju. Nawiedzają nas poszczególne wycinki z życia kolejnych osób, ich lęki i obawy oraz marzenia. Zwyczajność chwili mająca na celu przypomnieć nam o trywialności naszego egzystencjalizmu. Wszystko to przypomina sen, który mimo przybranej abstrakcyjnej pozy, w fazie śnienia wydaje się nam zupełnie oczywisty i bardzo prawdziwy. Dopiero po wybudzeniu dociera do nas jego niedorzeczność. Boże... co za pierdoły mi się śniły? Zupełnie bez sensu.

Trudno jest mi na koniec stwierdzić jednoznacznie o co mogło chodzić Anderssonowi. Dostrzegam co prawda kilka charakterystycznych niuansów. W oczy rzuca się przede wszystkim zastosowana klasyczna klamra czasowa, czyli nawiązanie końcowej sceny do pierwszych słów padających w filmie. Mam jednak brać całość za koszmar senny? Czy symbole faszystowskie występujące w jednej scenie, symbolizują narodziny zła, który staje się alternatywą dla zwyczajności i szarości, czy to po prostu zupełny przypadek? Co symbolizuje niebo w którym kierunku bohaterowie tak chętnie patrzą i do niego wzdychają? W końcu jak interpretować wynaturzenia bohaterów, którzy zwracają się centralnie do kamery, do widza... Przed czym nas ostrzegają? Przed szarością i beznadzieją? Przed monotonią i brakiem perspektyw? Pytań jest multum, reżyser wydaje się je zadawać nie siląc się na szukanie dla nich odpowiedzi. Typowy skandynawski humor i groteska. Wyborne kino.

5/6

poniedziałek, 1 listopada 2010

Przez żołądek do serca

Jestem miłością
reż. Luca Guadagnino, ITA, 2009
120 min. Gutek Film


Zmierzyłem się wczoraj wreszcie z filmem, który oczarował światową krytykę, podbił Wenecję, a nawet został ochrzczony współczesnym arcydziełem gatunku. Być może słusznie. Luca Guadagnino filmem Jestem miłością składa hołd samemu Luchino Viscontiemu – słynnemu włoskiemu neorealiście, który z wielką subtelnością tworzył przed laty obrazy pełne realizmu, nasączone malarskimi kadrami, imponującą scenografią z mocno zmysłowym melodramatycznym zacięciem. I faktycznie. Przynajmniej w teorii nawiązanie do jego dzieł w Jestem miłością jest duże. W praktyce, ciężko będzie mi to jednoznacznie osądzić, bowiem z Viscontim nigdy nie było mi specjalnie po drodze. Ale po tym co wczoraj zobaczyłem... trochę żałuję.

W filmie przedstawiono losy rodziny Recchi'ch. Majętny klan rodem z Mediolanu, właściciel fabryki z branży tekstylnej, pełen przepychu i podwyższonego standardu, żyje według wytycznych, którymi rządzi pieniądz i permanentny savoir-vivre. W każdej dziedzinie. Także uczuciowej. Klan żyje w hermetycznym świecie pełnym niuansów charakterystycznych dla świata bogaczy. Czaruje, ale także i razi nadętością jednocześnie.

Luca Guadagnino w bardzo interesujący sposób przedstawia nam losy poszczególnych bohaterów. Z jednej strony, w iście dokumentalnym stylu, stara się subtelnie wcisnąć obiektyw kamery między gości zasiadających do rodzinnego stołu, zbytnio im przy tym nie przeszkadzając, a jednocześnie sprzedaje widzowi wystarczającą ilość informacji na temat poszczególnych członków klanu. Po tylko kilku sekwencjach, widz czuje się po trochu członkiem rodziny. A dzięki skupieniu się reżysera na nic nie znaczących detalach wokół, z czasem czujemy zapach podawanej zupy do stołu, a także zaczynamy rozumieć filozofię Recchi'ch.

Nie mniej jednak przez cały czas mojego obcowania z rodziną, ciągle coś mi przeszkadzało. Coś prowokowało mój niepokój i wyraźnie irytowało. Zupełnie jakby w moich niezwykle wygodnych butach siedział jakiś mały kamyk którego za żadne skarby nie mogłem się pozbyć. Podobny niepokój zaczął w końcu gnębić także drugą damę rodu Recchi'ch, Emmę (Tilda Swinton). I dopiero w tym momencie reżyser podał do stołu danie główne opowieści.

Nieskazitelny klan okazał się więzieniem dla Emmy, która za młodu przybyła za ukochanym z rosyjskiej surowej rzeczywistości, do snobistycznej i kapitalistycznej enklawy przepychu. Dzikie żądze i braki uczuciowe, które przez przypadek zakiełkowały w niej podczas jedzenia krewetek w restauracji (kapitalna scena), wzbudziły w niej tęsknotę za czymś daleko odbiegającym od norm etycznych i moralnych panujących w „lepszym” świecie.

Film przybiera więc niespodziewanie melodramatyczne pozy. Ale Guadagnino nawiązując do standardów Viscontiniego, nie raczy widza tryskającą kiczem fontanną taniej zmysłowości, lecz skupia się na sferze intymnej, zakazanej i nieokiełznanej. Na rzeczach małych i drobnych. Na wspaniałej kuchni, na smakach i aromatach, na pięknie krajobrazu i przyrody włoskiej riwiery. Postępujące uczucie Emmy do kucharza, przyjaciela jej syna, wprowadza chaos do poukładanej rodziny i ostatecznie doprowadza do tragedii. Zadane na końcu retoryczne pytanie czy było warto, mam wrażenie że w tej samej chwili otrzymało twierdzącą odpowiedź.

Mimo, iż film sprawia wrażenie uszytego na miarę kobiecej wrażliwości (męska w wielu przypadkach może sobie z tym nie poradzić), dobrze się czułem w świecie Recchi'ch. Trochę jak bym był gościem ekskluzywnego wernisażu w prestiżowej galerii sztuki. Guadagnino niczym wykwintny artysta malarz, skupił się na detalach, na barwach, zapachach i smakach, które w umiejętny sposób przeniósł na płótno. Duch wysmakowanego europejskiego kina artystycznego z minionych dekad unosił się w powietrzu przez cały czas trwania filmu. A fenomenalna Tilda Swinton aż prosi się o oklaski na stojąco na najważniejszych galach filmowych na świecie. Kunszt aktorski pierwszej wody.

Jestem miłością to smakowita odskocznia od dań rodem z fast fooda. To istny raj dla podniebienia, wykwintne danie, choć podane w małych ilościach. Jak ktoś chce się po prostu najeść, niech zmieni lokal. W tym filmie chodzi o delektowanie się obrazem i notoryczne zaostrzanie sobie apetytu. Oglądania na pusty żołądek nie polecam ;)

4/6


czwartek, 21 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Pogorzelisko

Pogorzelisko/Incendies
reż. Denis Villeneuve, CAN, FRA, 2010
130 min.

No i to w zasadzie koniec festiwalowych recenzji. Pominąłem tu z różnych względów kilka filmów, ale za to zakończę swoją przygodę z 26'WFF filmem, który przez tegoroczne jury został wyróżniony główną nagrodą konkursu międzynarodowego. Został także doceniony przez warszawską publiczność. Pogorzelisko Denisa Villeneuve od samego początku był wymieniany w roli głównego faworyta do Grand Prix festiwalu. Czy słusznie?

"Bliźnięta Jeanne i Simon Marwan nie spodziewali się zbyt wiele po testamencie matki. Tym większe było ich zdziwienie, gdy Jean Lebel, notariusz i wieloletni przyjaciel matki, odczytuje im jej ostatnią wolę: by dzieci osobiście dostarczyły dwa listy - jeden do ojca, którego przez lata uważali za zmarłego, zaś drugi do brata, o którego istnieniu nie mieli pojęcia. Przy pomocy Lebela, rodzeństwo mozolnie układa w całość wszystkie elementy rozdzierającej serce historii matki. Życia nękanego nieustannym cyklem walki i nienawiści. Wreszcie odkrywają jej niesamowitą odwagę i zdecydowanie. Obiektywne spojrzenie na źródło wszelkich wojen, przedstawione poprzez niezwykle intymną podróż dwojga młodych ludzi do źródeł własnej nienawiści i miłości, która potrafi wszystko zwyciężyć".

Słuszne zwycięstwo. Faktycznie film bardzo mocny i kapitalnie skrojony, bazujący na emocjach widza wystawionych na ciężką próbę. Ale też dość trudny w odbiorze, zwłaszcza pod kątem możliwości niezrozumienia tła zagadnienia. Reżyser bowiem ani przez moment nie wyjaśnia widzowi w jakim kraju toczy się akcja filmu, oraz o jakich zbrojnych konfliktach tu się rozmawia. Oczywiście średnio zorientowany, wystarczająco kumaty i obeznany w mapie geograficznej i politycznej świata widz, zda sobie w końcu szybko sprawę, że film nawiązuje do 15-letniej wojny domowej w Libanie. W końcu nie pierwsza to w ostatnich latach produkcja odnosząca się do tamtych krwawych wydarzeń. Nie mniej jednak, podczas opuszczania sali kinowej dało się usłyszeć pytania w stylu "o co tu chodziło?", "kto walczył z kim i przeciw komu?". Warto więc przed rozpoczęciem oglądania Pogorzeliska, poczytać trochę o tym konflikcie. Zwyczajnie łatwiej będzie później podczas seansu.

Na tle tych traumatycznych czasów rozgrywa się wzruszająca historia pewnej rodziny, ukazana w sposób dwutorowy. Oczami nieżyjącej już matki, oraz ich dzieci wykonujących jej ostatnią wolę, odkrywając przy okazji skryte dotąd tajemnice swego rodu oraz własnego poczęcia. Emocje aż kipią z ekranu. Twarze bohaterów (zwłaszcza kapitalnej Lubnie Azabal) krzyczą do widza i wyciągają rękę w geście pomocy.

Nie jest to kino stricte antywojenne. Choć łatwo doszukać się tu wymownych obrazów i słów potępienia. To raczej dogłębna analiza kultu wojny oraz jej wpływu na ludzkie umysły, a także losy rodzin dotkniętych wojenną zawieruchą. Nic nie jest jednoznaczne i oczywiste. A terroryści to też ludzie dotknięci cierpieniem oraz karmieni kłamstwami. Historia może i trochę zbyt oczywista, ale ani przez moment się na niej nie zawiodłem. Imponująco uderza do głowy w asyście kapitalnie dobranej muzyki Radiohead (You and Whose Army).

Mocne i solidne kino, które zwiedziło już prawie cały świat, zbierając przy tym wiele cennych nagród filmowych (m.in w Toronto i Wenecji). Teraz doceniła je także Warszawa. Film jako zwycięzca festiwalu z pewnością niedługo trafi do polskich kin. Po prostu idźcie.

5/6


wtorek, 19 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Opona

Opona/Rubber
reż. Quentin Dupieux, FRA, USA, 2010
85 min.


Pamiętacie Mr Oizo i jego Flat Beat z przed paru ładnych lat? Żółty zabawny futrzak gibający się do bitu w samochodzie w reklamie Levis'a. Mr Oizo to właśnie Quentin Dupieux. W muzyce olśniewającej kariery nie zrobił. Znacznie lepiej szło mu jednak w tworzeniu teledysków i krótkich filmów. W końcu zadebiutował na wielkim ekranie. I to jeszcze jak!

"Robert - opona samochodowa porzucona na pustyni, nagle ożywa. Nabywa umiejętność poruszania się po pustyni, odkrywa w sobie pasję do niszczenia owadów i zagubionych przedmiotów. Wkrótce Robert rozwija umiejętności telepatyczne, dzięki którym potrafi zniszczyć każdą rzecz, na którą przyjdzie mu ochota. Niebawem opona-zabójca rozpocznie polowanie na ludzi. Autor i reżyser, filmowiec i kompozytor Quentin Dupieux (znany także jako producent muzyczny Mr Oizo) ujawnia swoją najdziwniejszą w branży filmowej wyobraźnię w prawdopodobnie jedynym na świecie filmie, którego głównym bohaterem jest opona-zabójca posiadająca zdolności parapsychologiczne."

Po prostu musiałem to zobaczyć. Opona - zabójca? Kto o zdrowych zmysłach wymyśliłby coś tak szalonego? Już pierwsza scena filmu wprowadza widza na inny level percepcji i trzyma go do samego końca w świecie totalnego absurdu. Może i jest to świat tandety, ale świadomie i z bananem na twarzy w nim się poruszamy. Dupieux w bardzo sprytny i mądry sposób zamazał granicę pomiędzy widownią a ekranem. Umieścił w swojej opowieści reżysera idiotycznej opowieści (w postaci szeryfa) oraz publiczność (grupkę gapiów z lornetkami), z którą to siedząc na fotelu w kinie, śmiało można się utożsamiać.

Od samego początku ma się wrażenie, że tu nie chodzi o sens i logikę. Opona (Robert) zabija kogo popadnie i faktycznie, to wszystko jest zupełnie bez sensu. Ale Dupieux umiejętnie łamiąc wszelkie schematy wciąga widza na drugą stronę ekranu i zaprasza do współuczestnictwa w roli statystów. Mądre to i zabawne. Dostajemy do ręki lornetkę i obserwujemy Roberta toczącego się po piaszczystej amerykańskiej prowincji. Możemy komentować, oceniać, śmiać się, narzekać na nudę. Możemy wszystko.

Niebanalna rozrywka. Zabawna szydera z horrorów klasy B nawiązująca trochę do klasyki Grindhouse. Jeden z najlepszych filmów jaki widziałem na festiwalu. I nawet trochę mnie dziwi, że nie zmieścił się do pierwszej dziesiątki najlepszych filmów według publiczności. No ale nic to. W sumie nie o to chodzi. Polecam mocno. Coś innego.

5/6


poniedziałek, 18 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Boogie

Boogie El Aceitoso
reż. Gustavo Cova, ARG, 2009
90 min.

Animacja dla dorosłych prawie zawsze charakteryzuje się albo przemocą, albo siarczystym językiem. Argentyński twórca Gustavo Cova wrzucił do kotła jedno i drugie. Danie przyrządził na podstawie przepisu autorstwa Roberto Fontanarossy (twórcy komiksu). Doprawił szczyptą sarkazmu i czarnego humoru, garścią seksizmu, łyżką rasizmu oraz butelką męskiego szowinizmu. Wyszło z tego bez dwóch zdań danie mistrzów. Obłędne w smaku, choć zabójcze dla procesu trawienia.

"Boogie - bohater argentyńskiego komiksu autorstwa wielkiego Roberto Fontanarossy. Jest weteranem wojny w Wietnamie i łowcą nagród. Gdzie tylko się zjawi, pozostawia po sobie kałuże krwi. Boogie jest seksistą, rasistą, brutalem oraz najgroźniejszym płatnym zabójcą w całym mieście. A przynajmniej tak mu się wydaje. Gdy szef lokalnej mafii musi pozbyć się kluczowego świadka, zatrudnia jednak innego zabójcę. Jest młody, wysportowany, przystojny i wygląda jak chirurg. Boogie musi udowodnić wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że wciąż jest najlepszy. Animacja jest parodią rasizmu, przemocy, nacjonalizmu, seksizmu."

Powiem krótko. Gdyby Tarantino robił filmy animowane, Boogie należałby do jego sztandarowych obrazów. Ten sam styl. Tyle samo krwi i roztrzaskanych czaszek na minutę. Podobne dialogi i szorstki humor. W końcu tak samo jak u Tarantino zabijanie na ekranie nie szokuje, lecz bawi. Nawet dziewczyny w kinie sikały ze śmiechu podczas kolejnych scen, w których tryskały hektolitry krwi z tętnic szyjnych bohaterów pozbawionych głowy.

Dobra rozrywka i smaczny przerywnik dla fabularnych produkcji. Bynajmniej nie były to zmarnowane 90 minut mego życia. Wręcz przeciwnie. To była mądra inwestycja ;)

4/6



niedziela, 17 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Potwory

Potwory/Monsters
reż. Gareth Edwards, GBR 2010
97 min.


"A to ci heca" pomyślałem. Co u licha na festiwalu robi taki film? Science Fiction i thriller w jednym. Niskobudżetowa produkcja o potworach atakujących ziemię, która powstała jako praca na zaliczenie szkoły filmowej? Gdzie jest haczyk? Postanowiłem więc wybrać się na seans, by doszukać się odpowiedzi na te i inne towarzyszące im pytania.


"Przed sześcioma laty naukowcy z NASA odkryli, że istnieje możliwość pozaziemskiego życia w obrębie naszego systemu słonecznego. Wysłano sondę, żeby zebrała próbki, ale ta rozbiła się nad Ameryką Środkową. Niedługo po tym wydarzeniu zaczęły się tam pojawiać nowe formy życia, a połowę terytorium Meksyku uznano za teren skażony i poddano kwarantannie. Dziś wojskowe siły zbrojne Stanów Zjednoczonych i Meksyku walczą, żeby pozbierać te "istoty". Historia zaczyna się w momencie, gdy amerykański dziennikarz zgadza się na eskortowanie roztrzęsionej amerykańskiej turystki do bezpiecznych granic Stanów Zjednoczonych. Fascynujący film drogi o potworach i miłości ulokowanej po niewłaściwej stronie".

Prawda że brzmi to wszystko mało poważnie? A wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze? Że to w rzeczywistości kapitalna produkcja, która dosłownie i w przenośni poraziła mnie swoim bogactwem. Nie żartuję. Scenariusz wydaje się być zaczerpnięty z półki z napisem "kino klasy C". A tymczasem z ekranu bije niesamowita głębia i klimat charakterystyczny dla najlepszych produkcji sci-fi jakie spłodziła planeta Ziemia. Co ja gadam. To coś znacznie większego niż fantastyka. Te wszystkie potwory stanowią tylko tło dla clue opowieści. W przeciwieństwie do wszystkich innych filmów z tego gatunku, reżyser koncentruje się na czymś zupełnie innym. Na relacjach międzyludzkich, na filozoficznych rozważaniach nad sensem istnienia (może i trochę ściąga stylem z filmów Tarkowskiego, no ale to nie razi), na mocnym wątku miłosnym (tak, to po prawdzie jest zwyczajny melodramat). Ok. Jest inwazja, są komicznie wyglądające potwory, jest teren skażony, jest oklepana aż do bólu fikcja literacka, ale sposób zobrazowania tejże okrutnej rzeczywistości budzi we mnie szacunek do twórców.

Nie ma tu zapierających dech w piersi efektów specjalnych, choć opatentowany przez reżysera nowatorski sposób wklejania na ekran wszystkich zniszczeń jak i samych potworów, jest wyjątkowo skuteczny i realistyczny. Nie ma też bezcelowych strzelanin, amerykańskiego patosu i bohaterskich zrywów epickich aktorów. Jest za to akcja charakterystyczna dla klasycznego kina drogi z mozolnie rozwijającym się wątkiem miłosnym, tylko z potworami w tle. Zaskakujące, mimo że banalne. Nie bójcie się Potworów. To wbrew rozumowi szalenie ambitne i mądre kino dla koneserów. Nie tylko fanów sci-fi.

4/6


26 Warszawski Festiwal Filmowy - Win/Win

Win/Win
reż. Jaap van Heusden, HOL, 2010
90 min.


No. Wreszcie coś w sam raz dla korporacyjnych szczurów. Film dla wszystkich zatraconych w walce o przetrwanie na wyspie ze szkła i aluminium. Dla kroczących do celu kariery po trupach. Dla wazeliniarzy w garniturach gotowych sprzedać własną matkę dla kilku euro. Ale nie tylko. Win/Win to także film o buncie i poszukiwaniu samego siebie w świecie ab$urdu.

"Makler Ivan pracuje jako asystent w banku inwestycyjnym w finansowej dzielnicy Amsterdamu. Wyrasta na nową gwiazdę giełdy. Dla banku, w którym pracuje, zarabia kokosy. Ale nie wszystko jest tak piękne, jak z pozoru wygląda. Nowa praca sprawia, że Ivan nie sypia po nocach. Zaczyna narastać jego poczucie wyobcowania wobec samego siebie i otaczającego świata. Mimo błyskotliwej kariery i niebywałego sukcesu, czuje, że musi się od tego wszystkiego uwolnić. Zanim będzie za późno. Film pozwala wczuć się w szaleństwo armii biurowych garniturów. W pędzące na pełnych obrotach, a zarazem puste życie, które toczy się wokół kursów wymiany, plastikowych przepustek, niezrozumiałego języka giełdy oraz społecznych interakcji mężczyzn sukcesu, którzy żyją dla adrenaliny".

Świetny skrojony garnitur. Dobrze leży na ciele oraz komponuje się z modną koszulą, krawatem i... gołymi stopami. Win/Win to dowód na to, że nie szata zdobi człowieka. To także film o tęsknocie za długim oddechem i rzeczach zwyczajnych w pędzącym na łeb i szyję świecie rządzonym przez pieniądz. Polecam, zwłaszcza wszystkim korposzczurom. Obudźcie się. Zwolnijcie. W życiu są rzeczy ważniejsze od pracy. No i przy okazji... bawcie się dobrze podczas seansu.

4/6


czwartek, 14 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Dmuchana lala

Dmuchana lala/Air Doll
reż. Hirokazu Kore-eda, JPN, 2009
116 min.


Lubię dość niekonwencjonalne podejście Japończyków do sztuki filmowej. Rok rocznie na warszawskim festiwalu obcuję z azjatyckimi dziwadłami które skutecznie łamią wszelkie znane dotąd mi schematy. Rok temu był nim Symbol Hitoshiego Matsumoto, dwa lata temu wielonowelowe Tokyo! W tym roku sugerując się opisem, bardzo liczyłem na Dmuchaną lalę.

"Samotny Hideo codziennie wieczorem oddaje się pogawędkom z Nozomi. Kąpie ją, następnie kocha się z nią, a w końcu idzie spać. Nozomi jest dmuchaną lalką z sex shopu. Pewnego dnia, gdy Hideo wychodzi do pracy, Nozomi ożywa i wychodzi w świat. Szeroko otwartymi ze zdumienia oczami przygląda się otoczeniu. Rozmawia z każdym, kogo napotka, imituje ludzkie ruchy, stara się przełożyć własne istnienie na to uczucie "pustki w środku", jakie ludzie demonstrują na każdym kroku. Zaczyna prowadzić równoległe życie poza mieszkaniem Hideo. Oparta na mandze mocna mieszanka świata fantazji i rzeczywistości, w bardzo liryczny sposób przełożona na język filmu. Autor zdjęć Mark Lee Ping-bing ("Spragnieni miłości") nadaje błyszczącemu życiu XXI wieku eteryczny, pełen lekkości powab".

Tym razem jednak się zawiodłem. Sam pomysł, oryginalność i jak zwykle zadziwiająca konwencja mocno naostrzyły mój apetyt. Jednak wyjątkowo uwierająca mnie pustka w treści irytowała mnie przez niemal cały czas. Był to pierwszy film na festiwalu podczas którego modliłem się o jego jak najszybsze zakończenie. Nawet trochę mnie to dziwi, bo jakby tak zebrać teraz wszystko do kupy, to zasadniczo film ma wszystkie niezbędne do polubienia go składniki. Jest ładny wizualnie, świetnie zmontowany, poprawnie zagrany. Niestety nie ma w nim tylko jednego. Mądrości. Oczywiście wcale nie musi jej zawierać. Ale mam wrażenie że reżyser koniecznie i za wszelką cenę chciał widzowi powiedzieć coś mądrego. Bawił się niedopowiedzeniami, poezją i ukrytymi gdzieś między wierszami dziwnie melancholijnym romantyzmem. Tak to wszystko nieudolnie sformułował, że wyszedł z niego klasyczny przerost formy nad treścią.

Dmuchana lala na myśl przywodzi mi podobną produkcję Spielberga A.I. Sztuczna inteligencja. Tam mały chłopczyk-robot bardzo chciał zostać prawdziwym dzieckiem, tu lalka pragnie być prawdziwą kobietą. Niestety dla Hirokazu Kore-edy, wszelkie porównania idą na jego niekorzyść. Szkoda. Można było użyć nieco innego języka, bardziej dla ludzi. A wyszło że gada się tu tylko do lalek.

2/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Imperialiści są wśród nas!

Imperialiści są wśród nas!
 reż. Zeina Durra, USA, 2010
90 min.



"Asya, pracująca na Manhattanie artystka wizualna, wiedzie życie sławnych i bogatych. Bierze udział w ekskluzywnych imprezach z supermodelkami, rozbija się limuzynami, a jednocześnie pilnie śledzi w telewizji sytuację na Bliskim Wschodzie. Pewnego dnia dowiaduje się, że jej przyjaciel z dzieciństwa zniknął - prawdopodobnie został porwany przez CIA. Klimatyczny debiut fabularny Zeiny Durry jest inteligentnym spojrzeniem na to, jak wojna z terroryzmem przenika do materii amerykańskiej codzienności. "Nie przedstawiam żadnych konkluzji, bo przecież problemy wojen imperialistycznych, ruchów oporu, przesiedleń i post feminizmu, które poruszam w filmie, nie zostały rozwiązane, to dlaczego ja miałabym próbować je rozwiązać w 84 minuty?"

Zaskakująco przyjemna produkcja. Wielonarodowościowy i wielokulturowy miszmasz z wojną w tle. Zabawne perypetie młodych ludzi z artystycznego środowiska egzystujących w barwnym Nowym Jorku. Zlepek różnych kultur, różnych wyznań i różnych poglądów na sprawy geopolityczne. Fobie bohaterów przeplatają się z ich zabawą, pracą i życiem codziennym. Film opowiadający o tęsknocie młodych ludzi za normalnością tylko z konieczności funkcjonujących w pierwotnie obcych im środowiskach. Świat arabski miesza się ze zgnilizną kapitalizmu, czarni z żółtymi, ruskie z meksykanami, totalny miks który płodzi zabawne historie. Formalnie nikt nikogo tu nie ocenia, nikogo nie potępia. Nie ma trudnych pytań i niewygodnych odpowiedzi. Gdzieś za ich plecami toczą się w ich ojczyznach walki, tak blisko i jednocześnie tak bardzo daleko. Podoba mi się odcięcie reżyserki od wszelkich moralitetów. Nie każe widzowi wybierać pomiędzy złem a dobrem, potępieniem a zbawieniem. Ot, po prostu przedstawia wycinek współczesnego świata widzianego oczami młodych emigrantów. Zabawnie, lekko i przyjemnie ale także z momentami zadumy.

4/6

środa, 13 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Chrzest

Chrzest
reż. Marcin Wrona, POL, 2010
86 min. Best Film


Na ten film czekałem z dużą niecierpliwością. Obsypany nagrodami na festiwalu w Gdyni i po wielkim tournee po światowych festiwalach (wyróżnienia w Toronto i San Sebastian), Chrzest powrócił na łono ojczyzny. Dopiero udając się na pokaz filmu w Multikinie dowiedziałem się iż jest to jego oficjalna premiera. Specjalnie odseparowane wejście, kamery, migające flesze, piękne kobiety na galowo, znane nazwiska, kwiaty, przemówienia i oklaski. W takich okolicznościach przyrody, w swoich trampkach i w jeansach czułem się trochę nieswojo, nie mniej jednak chciałbym w tym miejscu pobłogosławić swoją kartę akredytacyjną. Bez niej nie dostałbym się na projekcję, choćby skały srały. Galę prowadził Maciej Orłoś, a mądre słowa reżysera Marcina Wrony, wprowadziły mnie w stan wielkiego wyczekiwania i wzbudziły we mnie ogromną ciekawość. Po uroczystym ceremoniale zgasły światła i rozpoczęło się pochłanianie kadrów filmu.

"Michał ma to, o czym marzył: piękną żonę Magdę, nowo narodzonego synka, niezłą pracę. Sprowadza Janka, przyjaciela z dawnych lat, aby został ojcem chrzestnym dziecka. To tylko początek planu Michała, który prosi przyjaciela, by zainteresował się też jego żoną... Początkowo plan spełnia się, ale Michałowi coraz trudniej się z nim pogodzić. Wie, że głęboko skrywana przeszłość nieuchronnie upomni się o niego, a Janek będzie musiał podjąć decyzję, której skutków nigdy nie zapomni. Mówi reżyser: "Kiedyś usłyszałem taką prawdziwą historię, która wydarzyła się w środowisku przestępczym. W wypadku śmierci jednego z członków mafii, drugi miał honorowy obowiązek, by zająć się jego rodziną".

Bardzo dobre, mocne i wstrząsające kino inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Chrzest wart jest wszystkich otrzymanych statuetek. Dług Krzysztofa Krauze doczekał się wreszcie godnego następcy. Ten sam ciężar gatunkowy i podobne wzbudzenie mojego podziwu. To zdecydowanie jedna z najlepszych polskich produkcji ostatnich lat, śmiało aspirująca do panteonu tych największych w polskiej kinematografii. Cieszę się że powstają w Polsce takie filmy. Cieszy mnie to, że płodzą je stosunkowo młodzi i ambitni ludzie. Cieszy mnie w końcu także to, że produkcja wykreowała przy okazji kilka nowych obiecujących nazwisk. Zwłaszcza warto zapamiętać Wojciecha Zielińskiego. Wspaniała rola. Już wiem czemu otrzymał nominację do nagrody Cybulskiego. Póki co to najlepszy film jaki widziałem na festiwalu. Fajnie że polski. Pewnie ciężko będzie go komuś przebić. Mocno zachęcam do udania się na niego do kin. Za tydzień do nich wchodzi.

5/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Abel

Abel
reż. Diego Luna, MEX, USA, 2010
85 min.



Diego Luna to znany młody meksykański aktor, który grał m.in w I twoją matkę też, Frida, czy Terminal. Tym razem postanowił przejść się na drugą stronę kamery i zadebiutował w roli reżysera. Jego wysiłek doceniono na festiwalu w San Sebastian, obdarzając go nagrodą specjalną jury.

"Dziewięcioletni Abel po wyjeździe ojca przestał się odzywać. Matka oddała chłopca do szpitala psychiatrycznego. Po jakimś czasie zabiera go stamtąd. Jest przekonana, że chłopcu pomoże spotkanie z rodzeństwem. Sprawy przyjmują jednak ciekawy obrót, gdy chłopiec znajduje sobie nową rolę w rodzinie i postanawia zostać panem domu. Abel przekształca lęk rodziny o jego zdrowie w szacunek należny głowie rodziny. Potulni domownicy godzą się na taki układ. Przynajmniej do czasu, gdy pewnego dnia przy rodzinnym stole zjawia się obcy mężczyzna i twierdzi, że jest ojcem Abla. Zabawny i wzruszający dramat rodzinny, w którym złowieszczy nastrój przeplata się z doskonałym poczuciem humoru".

Przyzwoity debiut. Zabawna opowieść o zawiłości dziecięcej psychiki. Raczej luźne podejście do tematu z typowo hollywoodzkim zakończeniem. Sporo fajnych dialogów i humorystycznych scenek, ale chyba jednak jest to bardziej kino familijne. Można rzecz jasna obejrzeć, jednak Abel nie wzbudził we mnie praktycznie żadnych emocji.

3/6

wtorek, 12 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Jesteś tam?

Jesteś tam?/R U There?
reż. David Verbeek, NED, TAI, 2010
83 min.



Zaintrygował mnie ten tytuł. Dotyka dość istotnego w dzisiejszych czasach problemu jakim jest kryzys relacji między ludzkich. Jest to opowieść o pokoleniu młodych ludzi ukrytych za monitorem swojego komputera, większość dnia spędzających w świecie matrixa, który zdominował ich prawdziwe życie w realu. Można by więc powiedzieć, że to film prawie o każdym z nas (a Ty ile czasu dziennie spędzasz na fejsbuku? ;))

"Dwudziestoletni Holender Jitze jest zawodowym graczem. Jeździ po świecie, by uczestniczyć w turniejach gier komputerowych. Podczas pobytu w Tajpej, zaczyna go boleć ręka i jest zmuszony zrobić sobie kilkudniową przerwę. W hotelu Jitze poznaje dziewczynę i zaczyna sobie uświadamiać, co to znaczy być człowiekiem w epoce globalnej sieci. Stara się do niej zbliżyć, ale łatwiej wychodzi mu to w świecie wirtualnym - w Second Life, w który oboje grają. Mówi reżyser: "Chcieliśmy pokazać pierwsze pokolenie, którego życie od najmłodszych lat w sporej części toczyło się w świecie wirtualnym. Co dla ludzi oznaczają te wirtualne kontakty? Jaką przyszłość ma to zjawisko? Bardzo podoba mi się, jak rzeczywistość, świat gier komputerowych i Second Life nie tylko istnieją niezależnie od siebie, ale też przenikają się wzajemnie do takiego stopnia, że są w stanie poruszyć emocje widowni".

No i cóż. Potencjał film miał ogromny. Byłem szalenie ciekaw w jaki sposób podejdzie do zagadnienia młody reżyser. Niestety poza pięknymi zdjęciami (całość filmu rozgrywa się na egzotycznym Tajwanie) i sprawnym montażem, brakuje trochę mądrości w treści. Jest to wprawdzie ładna audiowizualna bajka, ale tylko w minimalnym stopniu dotykająca istoty problemu. Szkoda, bo mimo wszystko film bardzo mi się podobał i nie wiedzieć czemu, oglądając go, miałem momentami skojarzenia z kultowym już Między słowami Sofii Coppoli. Może to przez tło i miejsce w którym rozgrywała się opowieść, a może to przez te męczące zauroczenie się drugą osobą, kompletnie nieosiągalną i niemożliwą do spełnienia egzotyczną przypadkową miłością, która od samego początku nie miała racji bytu. Sam nie wiem. Nie mniej jednak film na swój sposób jest odrobinę magiczny, a ja bardzo cenię sobie magię na ekranie.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Erratum

Erratum
reż. Marek Lechki, POL, 2010
90 min.


Erratum to jeden z dwóch polskich filmów na które zdecydowałem się podczas tegorocznego festiwalu (jeszcze Chrzest Marcina Wrony). Zresztą wiele więcej ich już w tym roku niestety nie ma. Generalnie to wszystko co nasze pochłaniam bezgranicznie. No... są oczywiście wyjątki. Ciągle z nadzieją szukam perełek, którymi śmiało można było by się pochwalić przed całym światem, oraz które prezentują wyższy poziom niż większość chłamu jaki produkuje się ostatnimi laty nad Wisłą (mowa rzecz jasna o tych durnych komediach romantycznych). Na szczęście jest coś takiego jak Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz młode pokolenie reżyserów, któremu od czasu do czasu zaufa jakiś mądry producent. Rok rocznie można z morza tandety wygrzebać coś wyjątkowo interesującego, co daje nadzieje i odrobinę satysfakcji. Choćby 2-4 tytuły rocznie. Zawsze coś. Erratum śmiało można dopisać do tegorocznej listy udanych produkcji, a i sam reżyser otrzymał w Gdyni główną nagrodę za reżyserię. I słusznie.

"Michał prowadzi dostatnie, poukładane życie. Ma żonę, syna, ładne mieszkanie. Pracuje w dużym biurze rachunkowym. Właśnie trwają przygotowania do komunii syna. Michał chciałby wziąć parę dni urlopu, jednak szef prosi go, aby pojechał na wybrzeże - do miasta, z którego Michał pochodzi, odebrał mu sprowadzone ze Stanów auto i od razu wracał. Michał wykonuje polecenie. Sprawy przybierają jednak inny obrót. Michał musi pozostać tu parę dni dłużej. Chodząc po mieście spotyka bliskie mu niegdyś osoby, natrafia na znajome miejsca. Powoli odzywa się w nim coś, o czym dawno zapomniał. Próbuje o to zawalczyć."

Jest to bardzo refleksyjne kino. Prowokujące do myślenia i zatrzymania się na chwilę w morderczym biegu do wrót kariery. Sprawnie nakręcone i zmontowane. Tomasz Kot ponownie zaimponował mi swoim kunsztem aktorskim. Jest prawdziwy i bardzo przekonujący. Nie są to może najwyższe loty, brakuje mu trochę do najlepszych polskich filmów ostatniej dekady, jednak Erratum idealnie wpisuje się w nasz ciągle słabo reprezentowany nurt mądrego i solidnego kina.

4/6

poniedziałek, 11 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Pewnego dnia

Pewnego dnia/You yi tian
reż. Hou Chi-Jan, TAI, 2010
93 min.


Azjatyckie filmy o miłości często wyrażają się dużą dawką trochę obcej europejczykowi zmysłowości. Tam wszystko jest inne, jakby z innego równoległego świata. Dlatego tak bardzo lubię sięgać po filmy z tamtych stron świata. To jak z podróżowaniem palcem po mapie i odkrywaniem na niej co i rusz nowych zakamarków.

"Singing ma często powtarzający się sen - widzi chłopca, który do niej woła, jednak nie widzi jego twarzy, nie jest w stanie również dosłyszeć jego słów. Pewnej nocy na promie spotyka młodego żołnierza, który twierdzi, że jest jej przyszłym kochankiem. Dziewczyna nie zwraca uwagi na bzdury wygadywane przez żołnierza, jednak seria tajemniczych wypadków każe jej się zastanowić, czy czasem nie ma w jego słowach trochę prawdy. Wyprodukowany przez wielokrotnie nagradzanego reżysera Hou Hsiao Hsiena, debiutancki, niezwykle oryginalny film, jest onirycznym poematem miłosnym w stylu realizmu magicznego."

Magia trochę w stylu Mangi. Magicznie o miłości z elementami science-fiction. Intrygujące, ale niestety nie do końca do mnie trafiło. Zbyt cukierkowate, zbyt odległe i zbyt schematyczne, choć dość ciekawe przedstawienie trochę obcego mi punktu widzenia. Jeden z tych filmów, który najpewniej oficjalnie nigdy nie trafi nad Wisłę.

3/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Milczące dusze

Milczące dusze/Ovsyanki/Silent Souls
reż. Aleksei Fedorchenko, RUS, 2010
75 min.




To drugi rosyjski film jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu i drugi ubiegający się o główną nagrodę, w dodatku oba obejrzałem tego samego dnia. Milczące dusze zostały wyróżnione na tegorocznym festiwalu w Wenecji nagrodą FIPRESCI, oraz trzema nagrodami specjalnymi.


"Kiedy umiera Tania, ukochana żona Mirona, prosi on swego przyjaciela, by pomógł mu ją pożegnać. Rytuał ma odbyć się zgodnie z tradycją nad jeziorem Nero, położonym w środkowo-zachodniej części Rosji, którą zamieszkują Maryjczycy - prastary ugrofiński lud. Choć zostali zasymilowani z Rosjanami w XVII wieku, ich mity i tradycje są żywe do dziś. Dwaj mężczyźni wyruszają w długą podróż. W jej trakcie Miron, jak każe obyczaj, dzieli się intymnymi, małżeńskimi wspomnieniami. Im bliżej są brzegów świętego jeziora, tym bardziej Miron zdaje sobie sprawę, że nie był jedynym zakochanym w Tani… Niezwykły film będący swego rodzaju żałobnym rapsodem na cześć śmierci i miłości."

Bardzo mistyczny, ascetyczny obraz. Niezwykle osobista, momentami intymna opowieść o miłości i bólu towarzyszącym podczas jej braku, doskwierającej najbardziej po śmierci ukochanej. Ciężkie i wymagające kino. Mało słów, dużo wymownego obrazu. Nostalgiczne i poetyckie. Warto.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Na końcu świata

Na końcu świata/The Edge/Kray
reż. Alexey Uchitel, RUS, 2010
119 min.


Najnowszy film Alexeya Uchitela - cenionego rosyjskiego reżysera - otwierał warszawski festiwal. I w sumie nie dziwne. To dość głośna produkcja, a także oficjalny kandydat Rosji w walce o Oscara, a przy okazji również kandydat do Grand Prix festiwalu.

"Przeplatające się wątki miłosne i epicka, wojenna opowieść przeniesiona przez wybitnego reżysera prosto na postapokaliptyczne terytorium radzieckiego Kraju. Druga Wojna Światowa to tylko pretekst, by umieścić garstkę uchodźców na pokrytych białą pokrywą śniegu obrzeżach radzieckiej Rosji. Działania wojenne co prawda ustały, ale życie codzienne to ciągła walka o przetrwanie w tym powojennym obozie pracy, gdzie jeśli chcesz przeżyć, musisz przysiąc wierność maszynie - zardzewiałemu, monstrualnemu parowozowi, mknącemu przez syberyjskie pustkowia. Pewnego dnia przybywa nowy bohater - wielbiący parowozy maszynista, z kolekcją wojennych medali i migrenami wywołującymi makabryczne halucynacje. W tej surowej społeczności, gdzie silnik parowy jest bogiem, przybycie nowego musi zaburzyć ustaloną równowagę…"

No i faktycznie wielkie kino. Niesamowite pejzaże mroźnej syberyjskiej Tajgi wraz z charakterystyczną dla tych czasów brutalnością i surowością z pod znaku czerwonej gwiazdy. Zapomniana przez Boga społeczność, w szponach ciężkiej pracy w kołchozie i braku perspektyw na lepsze życie. Kuźnia charakterów i rozprawka z minionym zbrodniczym systemem, a w tle siła i duma sowieckiej techniki - potężne parowozy. Jedyne pojazdy jakie mogą się w tych warunkach poruszać. Niesamowity klimat. Świetna sprawność produkcji i lekkość jej pochłaniania. Przyznam szczerze, że trochę zazdroszczę ruskim ich filmowych produkcji. Nie szczędzą na nie grosza. Nie wiem tylko czy Amerykanie, do których kierowany jest ten film, będą potrafili go docenić. Mimo hollywoodzkiego zakończenia i wplecionego wątku miłosnego, wieje z niego zapewne niezrozumiały dla ich społeczeństwa powiew historii. Również radzę się rozejrzeć za tytułem w przyszłym roku.

4/6

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Cyrus

Cyrus
reż. Jay Duplass, Mark Duplass, USA, 2010
93 min. Imperial-Cinepix


Jestem już po pierwszych trzech dniach festiwalu. 9 filmów za mną. Jeszcze przez najbliższy tydzień będę żył trybem praca-kino-krótki sen-praca-kino... no ale lubię to.
Pora wreszcie podzielić się trochę swoimi wrażeniami, ale jako że czasu mało, to w ramach wyjątku notki będą krótkie, wręcz symboliczne. Wklejam tylko opis filmu ze stron WFF oraz kilka zdań własnego komentarza.

Na dzień dobry bardzo zabawna historia wyróżniona na tegorocznym festiwalu w Sundance. Pozakonkursowy pokaz galowy filmu Cyrus.

"Życie towarzyskie Johna jest w zaniku, jego była żona zamierza powtórnie wyjść za mąż. Pechowy rozwodnik wreszcie poznaje kobietę swoich marzeń, ale wkrótce odkrywa, że w jej życiu jest inny mężczyzna. A Cyrus nie ma ochoty dzielić się nią z kimkolwiek, szczególnie z Johnem. Szybko okazuje się, że ich walka o ukochaną kobietę jest tak zażarta, że tylko jeden wyjdzie z niej cało. Zabawny i wzruszający obraz wojennego tańca miedzy trójką bohaterów, którzy balansują na granicy szczerości i manipulacji. Prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, kiedy przekonujemy się, gdzie przesuwają się wszystkie granice"

No i zabawa faktycznie jest przednia. Słodko-gorzka opowieść o niezdrowej fascynacji, miłości i egoizmie ukazanym w lekko groteskowy sposób. Kapitalna rola Johna C.Reilly. Jego mimika twarzy, miśkowata i trochę niezdarna egzystencja stworzyły niezwykle wyrazistą postać. Tytułowy Cyrus to już w ogóle postać iście nieziemska nadająca się co najmniej do niezłego thrillera. Spodziewam się że w przyszłym roku film, jako jeden z nielicznych z tegorocznych festiwalowych, trafi na ekrany polskich kin. Tak więc zapamiętać tytuł radzę.

4/6