piątek, 24 lipca 2009

Czerń i biel pod flagą biało-czerwoną

Somers Town
reż. Shane Meadows, GBR, 2008
75 min.


Po niezłym This is England naszła mnie ochota na kolejny film Shane'a Meadows'a. Zwróciłem się więc ku internetowym niebiosom i ściągnąłem jego najnowsze dziecko, czyli Somers Town (oczywiście nie róbcie tego w domu, kupujcie tylko oryginały). No... może nie takie już nowe, bo premiera odbyła się w lutym ubiegłego roku, ale jednak jakby jego najnowsze.

O Meadows'ie mówi się, że jest topowym przedstawicielem kina społecznego na wyspach. A te, kto jak kto, Brytyjczycy akurat robić potrafią. I faktycznie. Jeśli trzeba przenieść na duży ekran zupełnie zwyczajny portret klasy robotniczej, czy obraz utrzymany w socjalistycznym duchu społecznych nizin, to twórcy z wysp nie mają w tej dziedzinie równych sobie. To dość specyficzne kino. Ciężkie w odbiorze, bowiem zawiera elementy na co dzień nie występujące w komercyjnych odmianach światowych produkcji. Twórcy filmów społecznych skupiają się przede wszystkim na życiu zwykłych, szarych ludzi, na ich cierpieniach, samotnościach, codziennych kłopotach i emocjonalnych niespełnieniach. Opowiadane historie często są nudne, ale ciekawe, bo prawdziwe.

Najnowszą historyjkę Meadows'a również zaliczyć należy raczej do tych nudnych. W dodatku aby uwypuklić szarość losów bohaterów, Shane ogołocił taśmę filmową ze wszystkich możliwych kolorów. Wyjątek stanowi kilka ostatnich minut filmu. W tych właśnie odcieniach szarości Meadows opowiada nam o losach dwójki młodych chłopaków których dzieli nie tylko kraj pochodzenia, lecz również mentalność, oraz sposób na życie. Marek (Piotr Jegiełło który w kraju nad Wisłą zagrał jedynie epizod w Plebani, jako syn nijakich Tośków), żyje sobie na emigracji w Somers w Londku (wiem wiem, nie ma takiego miasta) ze swoim ojcem Mariuszem (Irek Czop). Ojciec, jak na typowego Polaka na wyspach przystało, pracuje ciężko na budowie. Synek w tym czasie szwenda się po mieście z aparatem Zorka 5 w koszulce MU i robi kilka zdjęć na minutę. W dosyć przypadkowy sposób spotyka mniej więcej swojego rówieśnika Tomo, o którym wiemy tylko tyle, że pochodzi z Nottingham i przyjechał do Londynu pociągiem z zamiarem poszwendania się.

No i chłopaki zaczynają się szwendać. Marek, wrażliwy i spokojny chłopak zakochany w o wiele starszej uroczej Francuzce z pobliskiego baru (ma chłopak gust.. wiadomo, nasz człowiek), z początku jest nieufny i ostrożny względem brytyjskiego cwaniaczka, który na moje oko po prostu uciekł z domu i szuka swojego miejsca na ziemi. Ten z kolei nie odpuszcza i dzięki swojej przekonującej ckliwości wykupuje w końcu u Marka pokaźne połacie zaufania i przyjaźń. Razem bajerują Francuzeczkę... razem przesiadują u Marka w domu, razem się wygłupiają, w końcu też razem wpadają kiedy nawaleni w truposza nakrywa ich ojciec Marka.

Warto poświęcić i jemu słów parę. Akurat uważam że zagrał najlepiej z całej palety aktorskiej, choć wiele akurat nie musiał. Wyjechał do Anglii z synem niby za chlebem, ale z czasem dowiadujemy się o nieudanym małżeństwie, licznych kłótniach i typowo polskim rodzinnym małomiasteczkowym getcie. Mimo że obaj tęsknią za ojczyzną, matką i żoną, to żyją na obczyźnie z zachowaniem szczątkowej choć imitacji definicji szczęśliwej rodziny. Mariusz opiekuje się synem jak tylko potrafi. Ciężko pracuje i stara się po prostu być dobrym ojcem. Meadows na szczęście unikał stereotypów i pokazał Polaków nie jako pijaków i złodziei, lecz po prostu jako zwykłych ludzi. Może tak nas po prostu widzi.

Kontakt Marka z Tomo, mimo że zbudowany na samych przeciwieństwach, ośmiela tego pierwszego i ostatecznie prowokuje do wewnętrznego wynaturzenia oraz większej otwartości względem swojego ojca. Pada kilka mocnych słów, trochę żalu i moralitetów. Lecz dzięki temu wszystko się między nimi zazębia. A Tomo? W sumie jest tylko jakby łącznikiem pomiędzy Markiem a jego ojcem. Małą zaostrzoną kredką, która próbuje pokolorować czarno-białe tło opowieści. Z pewnością dodaje jej trochę uroku, choć mnie osobiście nie przekonuje. Z resztą tak jak i mało wyrazisty Marek. Ale w duecie już radzą sobie z tym znacznie lepiej.

Film w sumie o niczym. Niby o życiu młodych chłopaków w dorosłym świecie, ale ciężko doszukać się w nim przemyślanej fabuły i jakiegoś przesłania. Jednak na swój sposób przyciąga dzięki swojej prostocie i mądremu artystycznemu minimalizmowi. Sporo w nim też polskich akcentów i naszego tłumaczonego na angielski języka. Z pewnością warto rzucić na niego okiem z czystej ciekawości... jak nas tam widzą na wyspach. Do tego Meadows po raz kolejny zaprosił do współpracy Gavina Clarka, który okrasił film kilkoma miłymi dla ucha, świetnie dopasowanymi do czerni i bieli nutami. Dzięki temu film trzyma poziom i klimat którym zaraża. Ale niczym groźnym. Wizyta u lekarza więc zbyteczna.

3/6

czwartek, 2 lipca 2009

Spojrzeć śmierci w oczy

Palermo Shooting
reż. Wim Wenders, GER, ITA 2008
124 min. Gutek Film


I znowu słoneczna Italia. Z Genuy przenoszę się jednak na Sycylię. Do Palermo. W tej właśnie niezwykłej scenerii Wim Wenders rozprawia się z definicjami życia i śmierci. Skupiając się na cienkiej linii je dzielących, wplątuje w to wszystko odrobinę magii która prowokuje do zanurkowania w głąb samego siebie.

Palermo Shooting to według samego Wendersa jeden z najbardziej osobistych filmów w jego bogatej karierze. Scenariusz napisał specjalnie pod Campino (wokalista Die Toten Hosen), co uznaję za strzał w dyszkę, gdyż ten podstarzały rockers zagrał w sumie całkiem nieźle. Do tego (tu osobista refleksja) w filmie wystąpiła również moja jedna z największych kinowych miłości, piękna Giovanna Mezzogiorno, w której zabujałem się przed laty oglądając "Okna" Ferzana Ozpetka. No i cóż. Mogę tylko powiedzieć że stara miłość nie rdzewieje. Nadal ma się dobrze. A nasz ekranowy związek nabrał dojrzałości ;)

Finn (Campino) jest wziętym i sławnym fotografem. O jego zdjęcia zabijają się największe światowe galerie, a licznie spotykane na jego drodze fanki, zabijają się o autograf mistrza i zrobienie mu.. dobrze ustami. Mimo sławy i dostatku, Finna dręczą myśli natury egzystencjalnej. Zastanawia się nad swoim życiem i pragnie zmian. No takie w sumie dość typowe to pragnienia dla 90% populacji świata. Marzy o spowolnieniu, które pozwoli mu zauważyć wszystko to, co z powodu nadmiernej prędkości jest dla niego niezauważalne. Dręczą go dziwne sny, a także widuje nierealne postacie które prowokują go do ów przemyśleń. M.in. pod ich wpływem, Finn postanawia zabrać całą ekipę wraz ze swoją modelką (Mila Jovovich z uroczym bobasem w brzuchu) do Palermo w celu przeprowadzenia wyjątkowej sesji fotograficznej.

Na miejscu odkrywa magię i uroki miasta. Sycylijskie uliczki i zabytki zdają się być ucieleśnieniem jego lęków i jeszcze bardziej ośmielają jego wyobraźnię. Po uporaniu się ze sprawami zawodowymi, Finn postanawia zostać jeszcze kilka dni na Sycylii, ale już zupełnie sam. Z aparatem w ręku i ze słuchawkami w uszach zwiedza miasto szukając inspiracji i odpowiedzi na dręczące go pytania. Kroczymy wraz z nim po wąskich i brudnych uliczkach Palermo. Słuchamy tej samej muzyki co on i pojmujemy otaczającą go rzeczywistość jego oczami.

Senna i abstrakcyjna rzeczywistość Finna, coraz częściej wnosi swe owoce do realnego świata. Wenders pokazuje to w taki sposób, że sam miałem czasem problem w odrożnieniu snu od jawy. Lubię takie klimaty. Wizualne insynuacje i zaglądanie do wnętrz głównych bohaterów. W nieziemskich wizjach Finna coraz częściej do głosu dochodzi pewna tajemnicza postać w kapturze (Dennis Hooper), która wydaje się prześladować naszego fotografa, próbując przy tym ustrzelić go strzałą ze srebrnego i lśniącego łuku.

Wyraźnie przejęty i pochłonięty tym faktem Finn, podczas jednego ze swych kolejnych zjazdów poznaje piękną Flavię (wspomniana maj lof), którą to dość szybko wtajemnicza w swój aktualny i nieco nie trzymający się kupy żywot. Opowieść o wyraźnie nakreślonych dotąd abstrakcyjnych i nieco poetyckich rysach, zaczyna przyjmować trochę melodramatyczną pozę. Między naszą dwójką rodzi się uczucie, jednak nie przysłania ono zbytnio sensu opowieści, a nawet je po części wzbogaca. Finn zyskuje zatem lokalnego sprzymierzeńca który pomaga mu uporać się z jego problemami. To dzięki Flavii udaje mu się w końcu odnaleźć tajemniczą postać w kapturze. I dzięki niej, także zrozumieć samego siebie.

Gdy dochodzi w końcu do konfrontacji dowiadujemy się kim tak naprawdę jest ów tajemnicza postać. Jednak nie ma zaskoczenia. Przynajmniej nie tak wielkiego jak oczekiwałem. Spodziewałem się czegoś o wiele bardziej oryginalnego, bardziej dopasowanego do niekonwencjonalnej charakterystyki filmu. Nie usatysfakcjonował mnie też poziom dyskusji i przeprowadzony dialog pomiędzy naszą dwójką. Zabrakło dopełnienia w treści, a raczej mądrości. Trochę za płytko jak na tak dużą ilość rozlanej wcześniej wody. Do tego Wenders nadał finałowej scenie filmu szalenie minimalistyczny wymiar. Z pewnością nie każdemu to wystarczy.

Jednak mimo wszystko Wenders i tak mi zaimponował. Strasznie mnie kręcą tak pokręcone i zawiłe ludzkie historie. Niby proste, a jednak oglądając je, często odnosimy wrażenie że widzimy to wszystko podobnie. W końcu sami często koczujemy gdzieś pomiędzy dwoma światami. Śnimy i marzymy o innym lepszym życiu, o swojej niepoznanej jeszcze miłości. Lubimy łączyć nasze wyobrażenia z naszą szarą rzeczywistością. Komponować swój idealny równoległy świat według własnych półproduktów. Wenders właśnie o tym nam opowiada. Skłania też do refleksji oraz namawia, abyśmy trochę zwolnili i z innej perspektywy spojrzeli na własne życie. A na koniec nakazuje wyciągnąć z tego wnioski.

Warto jeszcze odnotować nieźle dobraną ścieżkę dźwiękową. Nick Cave, Lou Reed, Portishead, Beirut, Calexico, Jason Collet i wielu innych. Momentami film przyjmuje formę teledysku. Zwiedzamy ulice Palermo w rytm muzyki jaką za pomocą słuchawek wpaja sobie i przy okazji nam do głów, Finn. Zatem nie tylko wizualnie jest zacnie. Dużo muzyki wzbogaca tą i tak dość dopracowaną produkcję. Może i mogło by być lepiej. Wenders z całą pewnością nie przebija swojego "Niebo nad Berlinem", ale przecież nie musi. Jest inaczej, a równocześnie tak samo oryginalnie.

W kinach u nas od 21 sierpnia. Czyli (o zgrozo) aż 15 miesięcy po światowej premierze. Takie kwiatki rosną tylko w Polsce...

4/6