wtorek, 29 grudnia 2009

Kult przemocy

Bronson
reż. Nicolas Winding Refn, GBR 2009
92 min.


W historii kina silne aspołeczne jednostki zawsze miały spore wzięcie. Widz bowiem lubi wchodzić w ekranowy miszmasz z postaciami reprezentującymi zepsucie i upadek wszelkich wartości moralnych. Dzielą się oni z nami nielegalnymi i nieakceptowalnymi zasadami władającymi światem, a które to możemy świadomie wraz z nimi czcić, mając świadomość, że to przecież tylko film. Nikomu przecież nie dzieje się krzywda. Nie tym razem. Bronson, to oparta na prawdziwych faktach historia najsłynniejszego więźnia w Wielkiej Brytanii. Człowieka, który całe życie poświęcił na walkę z systemem, ponosząc przy tym najwyższą możliwą cenę... permanentną utratę wolności.

Michael Peterson
(Ge-nia-lny Tom Hardy) to iście szalona postać, którą ciężko opisać jednym zdaniem. Już od najmłodszych lat sprawiał problemy wychowawcze w szkole, choć to w sumie „dobre i spokojne dziecko”. Przez całe życie chciał byś sławny, czuł że jest do czegoś powołany i w końcu w wieku lat dziewiętnastu, otworzyła się przed nim brama na szeroki świat. Co prawda była to tylko brama więzienna, ale dla Petersona zamknięcie w odosobnieniu przyniosło właśnie to czego szukał.

Za więziennymi kratami miał idealne warunki do zagłębienia się w głąb samego siebie. Starannie pielęgnował dojrzewający w nim bunt, od czasu do czasu urządzając sobie bardzo widowiskowe gale bokserskie ze strażnikami. Po odsiedzeniu pierwszego wyroku, postanowił swój więzienny styl zabrać ze sobą. Walczył w nielegalnych i ustawianych walkach, a jego ekscentryczny wujek nadał mu bardziej pasujący do jego ambicji pseudonim, Charles Bronson. Z miłości do kobiety dokonuje drobnej kradzieży, przez co ponownie trafia do paki, w której spędza czas, aż po dziś dzień.

Na pierwszy rzut oka życiorys Bronsona nie rzuca na kolana. Nie przyciąga niczym szczególnym, a tym bardziej nie pretenduje do miana kultowego. Ale w głowie Nicolasa Windinga Refn (reżyser) powstał szalony pomysł na ekranizację żywota człowieka, skupiając się przede wszystkim na jego wyrazistej odmienności. O jego wyczynach w filmie opowiada nam sam główny zainteresowany, który niczym wyrafinowany aktor teatralny lub wzięty komik, w nienagannym garniturze prezentuje swój życiorys licznie zgromadzonej na widowni publiczności. Kapitalny zabieg i jeszcze lepsze aktorstwo.

Na 34 dotychczas spędzone lata w więzieniu, Bronson aż 30 z nich odsiedział w izolatce. Kilkanaście razy był przenoszony do innych zakładów, gdyż zwyczajnie sobie z nim nie radzono. Raz nawet system postanowił pozbyć się ciążącego nań ciężaru i odesłał niewygodnego więźnia do szpitala dla obłąkanych. Jednak szprycowanie lekami nie przypadło naszemu bohaterowi do gustu. Zabijając więc jednego ze współtowarzyszy niedoli, wybrał „normalność”, czyli rzeczywistość zakładu karnego. Swojej celi, którą nazywa pokojem hotelowym i w którym to czuje się jak ryba w wodzie. Ba, jak gwiazda sportowa. Jest świetna scena, w której podążający więziennym korytarzem Bronson wraz z asystą strażników, kroczy w rytm muzyki, niczym Rocky Balboa zmierzający na ring. Tego typu analogii do różnych kultowych produkcji jest w filmie znacznie więcej.

Aspołeczna postawa Bronsona dziwi i szokuje. Dlaczego taki jest? Co nim kieruje? Czy aby jest normalny, czy może tylko udaje? Refn nie bardzo jest skory do udzielenia odpowiedzi na te wszystkie pytania. Zdaje się nie szukać przyczyn, lecz koncentruje się bardziej na skutkach i wyrazistej ekspresji alter ego Petersona. „Nie można tego zaszufladkować, nie wsadzisz mnie do szuflady”. Słowa Bronsona demaskują jego prostotę i światopogląd. Liczy się tylko chaos, sława i dobra zabawa. Gra w łamanie wszelkich zasad i moralnych wytycznych. Igranie z normalnością co prawda z góry skazane jest na porażkę, ale nie sposób odmówić jego zawziętości pewnego rodzaju… romantycznego uroku. W końcu wielu z nas czasem pragnie rzucić to wszystko w cholerę i zrobić coś na opak. Nie iść do pracy bo nie, nie ożenić się, bo tak. Peterson właśnie to robi. Pieprzy system i jest w tym cholernie dobry. Czy Bronson jest więc ucieleśnieniem naszych pragnień? Z pewnością nie. Przecież to nie więzienne kraty są naszym celem i pomysłem na życie. Ale traktując go jako odrębny wycinek naszych fanaberii, nie sposób nie odczuwać do niego sympatii.

Film jest pełen sprzeczności i bez wątpienia gloryfikuje w większym bądź mniejszym stopniu przemoc. Stanowi silnie audiowizualny gwałt na widzu i nie każdy będzie chciał być w ten sposób sponiewierany. Momentami przypomina mi on nasz rodzimy tegoroczny hit, Wojnę Polsko-Ruską. Dynamicznie przedstawiony obraz w sumie o niczym, w konwencji barwnego teledysku, z silną i kapitalnie scharakteryzowaną centralną osobowością (tam Szyc, tu Hardy). Ni to wada, ni zaleta. Ot, zwykłe skojarzenie. Nie sposób też nie dostrzec nawiązania do filozofii zawartej w Mechanicznej Pomarańczy. Refn swoją rozprawką o przemocy, zdaje się składać hołd dziełu Kubricka. Oczywiście w żaden sposób mu nie dorównuje, ale dla młodego pokolenia, Bronson być może także stanie się kultową produkcją światowej kinematografii. Ale bardziej ze względu na formę niż treść. Chaos produkcji podkreśla jeszcze muzyka, która lawiruje pomiędzy kiczowatym Pet Shop Boys, a muzyką poważną. Zabieg ten (z pewnością celowy) bardzo celnie oddaje różnorodność stanów emocjonalnych Bronsona.

Zastanawiam się tak jeszcze na koniec, o czym pomyślał sobie prawdziwy Michael Petersom w chwili zakończenia więziennej premierowej emisji. Swój cel jakby osiągnął. Nakręcono o nim film. Stał się sławny także poza wyspami. Ale czy faktycznie jest tak szczęśliwy i beztroski jakim ukazano go w filmie? Ile w tym obrazie jest twórczej nadinterpretacji reżysera, a ile prawdziwego Bronsona? Cóż… z faktami się nie polemizuje. Nawet jeśli Refn trochę podkolorował historię głównego bohatera, to nie zmienia postaci rzeczy fakt, że to wielce charakterystyczna i nieposkromiona ludzka jednostka o której warto rozmawiać.

Szkoda tylko że film jest tak krótki. Oczywiście życie Bronsona jeszcze się nie skończyło, stąd tematu nie można uznać za wyczerpany. Ale też po skończeniu oglądania odczułem pewnego rodzaju niedosyt. Moja ocena filmu jako całości jest jednak dość wysoka. Przede wszystkim Refn zaplusował u mnie samym pomysłem na podejście do tematu. Zrobił to w nader interesujący i nieszablonowy sposób. A już postawienie na Hardy'ego, to bezdyskusyjny strzał w dziesiątkę. Oczarowała mnie wyrazistość granej postaci i jego czysto aktorskie umiejętności. A najlepszą oceną całego filmu niech stanie się fakt, że oglądałem go przed tygodniem... i nadal siedzi mi w głowie.

4/6


1 komentarz:

  1. Czytając, przypominałam sobie "Choppera" A. Dominika, jakieś podobieństwa są, ot choćby zamiłowanie do sławy i bardzo specyficzna ścieżka, jaka obaj panowie sobie obrali, by do niej dojść. Tytuł w każdym razie zapisuję w pamięci, jeśli nadarzy się okazja na pewno zobaczę. Choć zawsze mam przy takich deklaracjach mieszane uczucia - jakby nie było spełniam w ten sposób marzenia ludzi, przestępcow,zachowania których przecież nie akceptuję. :)
    babafilmowa

    OdpowiedzUsuń