wtorek, 29 grudnia 2009

Kult przemocy

Bronson
reż. Nicolas Winding Refn, GBR 2009
92 min.


W historii kina silne aspołeczne jednostki zawsze miały spore wzięcie. Widz bowiem lubi wchodzić w ekranowy miszmasz z postaciami reprezentującymi zepsucie i upadek wszelkich wartości moralnych. Dzielą się oni z nami nielegalnymi i nieakceptowalnymi zasadami władającymi światem, a które to możemy świadomie wraz z nimi czcić, mając świadomość, że to przecież tylko film. Nikomu przecież nie dzieje się krzywda. Nie tym razem. Bronson, to oparta na prawdziwych faktach historia najsłynniejszego więźnia w Wielkiej Brytanii. Człowieka, który całe życie poświęcił na walkę z systemem, ponosząc przy tym najwyższą możliwą cenę... permanentną utratę wolności.

Michael Peterson
(Ge-nia-lny Tom Hardy) to iście szalona postać, którą ciężko opisać jednym zdaniem. Już od najmłodszych lat sprawiał problemy wychowawcze w szkole, choć to w sumie „dobre i spokojne dziecko”. Przez całe życie chciał byś sławny, czuł że jest do czegoś powołany i w końcu w wieku lat dziewiętnastu, otworzyła się przed nim brama na szeroki świat. Co prawda była to tylko brama więzienna, ale dla Petersona zamknięcie w odosobnieniu przyniosło właśnie to czego szukał.

Za więziennymi kratami miał idealne warunki do zagłębienia się w głąb samego siebie. Starannie pielęgnował dojrzewający w nim bunt, od czasu do czasu urządzając sobie bardzo widowiskowe gale bokserskie ze strażnikami. Po odsiedzeniu pierwszego wyroku, postanowił swój więzienny styl zabrać ze sobą. Walczył w nielegalnych i ustawianych walkach, a jego ekscentryczny wujek nadał mu bardziej pasujący do jego ambicji pseudonim, Charles Bronson. Z miłości do kobiety dokonuje drobnej kradzieży, przez co ponownie trafia do paki, w której spędza czas, aż po dziś dzień.

Na pierwszy rzut oka życiorys Bronsona nie rzuca na kolana. Nie przyciąga niczym szczególnym, a tym bardziej nie pretenduje do miana kultowego. Ale w głowie Nicolasa Windinga Refn (reżyser) powstał szalony pomysł na ekranizację żywota człowieka, skupiając się przede wszystkim na jego wyrazistej odmienności. O jego wyczynach w filmie opowiada nam sam główny zainteresowany, który niczym wyrafinowany aktor teatralny lub wzięty komik, w nienagannym garniturze prezentuje swój życiorys licznie zgromadzonej na widowni publiczności. Kapitalny zabieg i jeszcze lepsze aktorstwo.

Na 34 dotychczas spędzone lata w więzieniu, Bronson aż 30 z nich odsiedział w izolatce. Kilkanaście razy był przenoszony do innych zakładów, gdyż zwyczajnie sobie z nim nie radzono. Raz nawet system postanowił pozbyć się ciążącego nań ciężaru i odesłał niewygodnego więźnia do szpitala dla obłąkanych. Jednak szprycowanie lekami nie przypadło naszemu bohaterowi do gustu. Zabijając więc jednego ze współtowarzyszy niedoli, wybrał „normalność”, czyli rzeczywistość zakładu karnego. Swojej celi, którą nazywa pokojem hotelowym i w którym to czuje się jak ryba w wodzie. Ba, jak gwiazda sportowa. Jest świetna scena, w której podążający więziennym korytarzem Bronson wraz z asystą strażników, kroczy w rytm muzyki, niczym Rocky Balboa zmierzający na ring. Tego typu analogii do różnych kultowych produkcji jest w filmie znacznie więcej.

Aspołeczna postawa Bronsona dziwi i szokuje. Dlaczego taki jest? Co nim kieruje? Czy aby jest normalny, czy może tylko udaje? Refn nie bardzo jest skory do udzielenia odpowiedzi na te wszystkie pytania. Zdaje się nie szukać przyczyn, lecz koncentruje się bardziej na skutkach i wyrazistej ekspresji alter ego Petersona. „Nie można tego zaszufladkować, nie wsadzisz mnie do szuflady”. Słowa Bronsona demaskują jego prostotę i światopogląd. Liczy się tylko chaos, sława i dobra zabawa. Gra w łamanie wszelkich zasad i moralnych wytycznych. Igranie z normalnością co prawda z góry skazane jest na porażkę, ale nie sposób odmówić jego zawziętości pewnego rodzaju… romantycznego uroku. W końcu wielu z nas czasem pragnie rzucić to wszystko w cholerę i zrobić coś na opak. Nie iść do pracy bo nie, nie ożenić się, bo tak. Peterson właśnie to robi. Pieprzy system i jest w tym cholernie dobry. Czy Bronson jest więc ucieleśnieniem naszych pragnień? Z pewnością nie. Przecież to nie więzienne kraty są naszym celem i pomysłem na życie. Ale traktując go jako odrębny wycinek naszych fanaberii, nie sposób nie odczuwać do niego sympatii.

Film jest pełen sprzeczności i bez wątpienia gloryfikuje w większym bądź mniejszym stopniu przemoc. Stanowi silnie audiowizualny gwałt na widzu i nie każdy będzie chciał być w ten sposób sponiewierany. Momentami przypomina mi on nasz rodzimy tegoroczny hit, Wojnę Polsko-Ruską. Dynamicznie przedstawiony obraz w sumie o niczym, w konwencji barwnego teledysku, z silną i kapitalnie scharakteryzowaną centralną osobowością (tam Szyc, tu Hardy). Ni to wada, ni zaleta. Ot, zwykłe skojarzenie. Nie sposób też nie dostrzec nawiązania do filozofii zawartej w Mechanicznej Pomarańczy. Refn swoją rozprawką o przemocy, zdaje się składać hołd dziełu Kubricka. Oczywiście w żaden sposób mu nie dorównuje, ale dla młodego pokolenia, Bronson być może także stanie się kultową produkcją światowej kinematografii. Ale bardziej ze względu na formę niż treść. Chaos produkcji podkreśla jeszcze muzyka, która lawiruje pomiędzy kiczowatym Pet Shop Boys, a muzyką poważną. Zabieg ten (z pewnością celowy) bardzo celnie oddaje różnorodność stanów emocjonalnych Bronsona.

Zastanawiam się tak jeszcze na koniec, o czym pomyślał sobie prawdziwy Michael Petersom w chwili zakończenia więziennej premierowej emisji. Swój cel jakby osiągnął. Nakręcono o nim film. Stał się sławny także poza wyspami. Ale czy faktycznie jest tak szczęśliwy i beztroski jakim ukazano go w filmie? Ile w tym obrazie jest twórczej nadinterpretacji reżysera, a ile prawdziwego Bronsona? Cóż… z faktami się nie polemizuje. Nawet jeśli Refn trochę podkolorował historię głównego bohatera, to nie zmienia postaci rzeczy fakt, że to wielce charakterystyczna i nieposkromiona ludzka jednostka o której warto rozmawiać.

Szkoda tylko że film jest tak krótki. Oczywiście życie Bronsona jeszcze się nie skończyło, stąd tematu nie można uznać za wyczerpany. Ale też po skończeniu oglądania odczułem pewnego rodzaju niedosyt. Moja ocena filmu jako całości jest jednak dość wysoka. Przede wszystkim Refn zaplusował u mnie samym pomysłem na podejście do tematu. Zrobił to w nader interesujący i nieszablonowy sposób. A już postawienie na Hardy'ego, to bezdyskusyjny strzał w dziesiątkę. Oczarowała mnie wyrazistość granej postaci i jego czysto aktorskie umiejętności. A najlepszą oceną całego filmu niech stanie się fakt, że oglądałem go przed tygodniem... i nadal siedzi mi w głowie.

4/6


niedziela, 13 grudnia 2009

Pory roku

500 dni miłości
reż. Marc Webb, USA, 2009
95 min. Imperial-Cinepix


Są dwa typy ludzi. Kobiety i mężczyźni. Summer była kobietą. Wysokość: przeciętna. Waga: przeciętna. Rozmiar buta: ciut poniżej przeciętnej. Wszystko wskazywało na to, że była przeciętną dziewczyną. Ale nie była. Chłopak, Tom Hansen z New Jersey, uważał, że nie zazna pełni szczęścia, dopóki nie pozna tej jedynej. To przekonanie wzięło się od smutnej brytyjskiej muzyki pop i błędnego odczytania filmu Absolwent. Oto proszę ja was, pełna uroku historia pewnego związku chłopaka i dziewczyny.

Nie. To nie jest mdła komedia romantyczna, ale całkiem przemyślana analiza zależności pomiędzy związkiem, a jego wpływem na nasze życie. Ktoś mądry postanowił trochę przekręcić tytuł filmu tłumacząc go na ojczysty język Olisadebe i Pereiro, tak jakby sądził iż dzięki wrzuceniu do tytułu słowa „miłość” zagwarantuje mu tym samym od razu pierwszą dziesiątkę w box office. Zupełnie niepotrzebnie. Poradziłby sobie i bez tego typowo polskiego zabiegu. W światowej kinematografii było już co prawda milion podobnych tematycznie produkcji, ale sposób narracji narzucony przez absolutnego debiutanta Marca Webba, rzucił nową wiązkę światła na stare jak świat zagadnienie.

Tom, na co dzień zajmujący się wymyślaniem durnych życzeń na kartki świąteczne i okolicznościowe, jak wielu niepoprawnych romantyków w jego dość młodym wieku, wyrósł już z Mikołaja, jednak nie z miłości. Summer natomiast jest reprezentantką swobody, wolności i związkowej niezależności, ale nie tych z pod sztandarów Kazimiery Szczuki, lecz z czysto praktycznych i pozbawionych głębszych ideologii pobudek. Formalnie to powinno być chyba na odwrót. To facet powinien grać wolnego strzelca poruszającego się po wszechświecie i wyznającego myśl przewodnią a'la Tiger Woods, czyli z zamiarem zaliczenia wszystkich dziurek, tzn. dołków, tzn. wiecie o co mi chodzi. Ale to akurat i tak wszystko jest mało ważne.

Summer obdarzona przez Matkę Naturę słodkimi oczętami, swoje racje bez wątpienia także posiada. Zatem zasiadamy wygodnie w fotelu i próbujemy wstrzelić się ze swoją wizją związku idealnego w ich nieco pokręcone 500-dniowe sercowe wojaże i huśtawki nastrojów. A te są naprawdę świetnie i dość niestandardowo przedstawione przez Webba. Wcale nie zaczynamy od pierwszego dnia ich znajomości, tylko tak mniej więcej od dwustu dziewięćdziesiątego. Po czym wracamy do pierwszego, po drodze jest sto piętnasty i tak bezustannie skaczemy z kwiatka na pomarańcze, jakby trochę na opak i bez sensu.

Ale tylko z pozoru. Każdy przedstawiony nam dzień z ich wspólnego życia niesie za sobą dawkę informacji z której dowiadujemy się czegoś więcej o każdym z nich z osobna, oraz o ich wpływie na siebie nawzajem. Momentami może i owszem, Webb korzysta ze standardów rodem z amerykańskich komedii romantycznych, ale jakoś specjalnie to nie razi. Może dlatego, że to tylko chwilowe skojarzenia, które poprzez nieszablonowość opowiadania, szybko ustępują miejsca przemyślanej i nieco bardziej skomplikowanej formule. Reżyser fajnie bawi się obrazem, grafiką, no i przede wszystkim dialogiem, zachowując przy tym pozory naturalności i autentyczności. Ale takich z przymrużeniem oka.

Dość sympatyczny narrator opowieści umiejętnie prowadzi nas po historii tej skomplikowanej miłości, która przynajmniej teoretycznie, już od początku nie ma szans na powodzenie. Tom zakochuje się bezwarunkowo i od pierwszego wejrzenia w nowej asystentce swojego Dyrektora. Nasze gołąbki zapoznają się w windzie i dalej jakoś już to leci według typowo życiowych szablonów, które przecież wszyscy znamy z autopsji. Jest tylko jedno małe 'ale' które bezcześci ten oszroniony i skąpany porannym słońcem letni trawnik, po którym wydaje się skakać jak sarenka Tom. W sumie to żadne odkrycie Ameryki, sam mógłbym o tym to i owo napisać. Summer stawia na dzień dobry ultimatum. „Nie chcę być niczyją dziewczyną. Nie chcę być niczyim kimkolwiek. Tylko przyjaźń, pasuje ci taki układ?” Swoją szosą ciekaw jestem ile razy już to słyszeliście.

Tom zgadzając się na te warunki zaprzecza własnym ideałom i wkracza na drogę pełną kocich łbów. Jak można tylko przyjaźnić się z miłością swego życia? Jak można akceptować na jej dłoni cudzy pierścionek zaręczynowy? Summer bawi się Tomem, robiąc zawsze to na co ma w danej chwili ochotę. Porzuca go i wraca do niego po wielu dniach jakby nigdy nic. W tym czasie Tom przeżywa męki, liczne załamania psychiczne, czy też po prostu odwala mu w najmniej odpowiednim momencie, np. w pracy, albo w autobusie miejskiej komunikacji. Dlaczego jej sobie nie odpuści? Przecież tego kwiatu jest pół światu. No tak, ale to przebiśniegi.

Krążąc po zawiłym labiryncie ich relacji, który sami zbudowali, zbliżamy się nieuchronnie do piątej setki ich wspólnych dni. Im bliżej celu, tym bardziej zależy widzowi na tym aby między nimi zapanował względny constans uczuciowy, gdyż mimo tego wszystkiego co ich dzieli, sami dostrzegamy u nich mnóstwo wspólnych mianowników. W końcu historia zna takie przypadki, a i nam zapewne nie obce są pary, które zdają się być ze sobą na przekór rozumowi. Gdyby jednak tak to się skończyło i tym razem, musiałbym zaszufladkować film do komedii romantycznych, a tego bym nie chciał. Webb chyba też się tego obawiał i w porę wyskoczył z szufladki z sobie tylko znaną klasą, wdziękiem i niezłym telemarkiem przy lądowaniu.

Nasz pechowiec Tom, którego problemy sercowe zapewne przypisze również i do siebie wielu widzów (nie tylko facetów), dochodzi w końcu do epokowego odkrycia. Uświadamia sobie że nie można przypisywać zwykłym rzeczom wielkiego znaczenia, bowiem wszystkim rządzi przypadek. Odpuszcza sobie Summer, która co prawda pozostaje jego nieodżałowaną i niespełnioną miłością życia, ale jak to bywa na naszej planecie, po lecie zawsze nadchodzi jesień. W filmie następuje to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W tym konkretnym przypadku jesień jest nawet znacznie piękniejsza (choć o gustach się nie dyskutuje hehe). Czyli jednak happy end. Ale jakby inny, bo nie tego się spodziewałem. I będę go bronił rękoma i nogami. Tak właśnie powinien skończyć się ten film. Nie że żyli długo i szczęśliwie, tylko ukazano drugą stronę medalu z całym jego bagażem konsekwencji, by na końcu tchnąć w nas trochę optymizmu, tak jak robi to twój ojciec klepiąc cię po plecach i wypowiadając przy tym sakramentalne „będzie dobrze, zobaczysz”.

I jest dobrze. Duże zaskoczenie z mojej strony. Przysiadając do niego z braku laku spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Podoba mi się konfrontacja dwóch szkół: Związku bez zobowiązań, z tym pełną gębą i z motylkami w brzusiu. Webb żadnego z nich nie gloryfikuje, nikogo nie potępia, nie mówi też kto ostatecznie jest górą. Przynajmniej nie oficjalnie. Każdy i tak zinterpretuje to po swojemu. W końcu też Webb nie próbował wcisnąć mi kitu. Owszem, miłość jest piękna, ale przecież nie zawsze musi wychodzić. Może faktycznie czasem warto dać sobie na wstrzymanie i przestać bujać w obłokach. Spełnianie marzeń i wzruszające zakończenia pozostawmy komediom romantycznym. To ich misja.

Całość została ozdobiona przyjemną dla ucha muzyką. Wspomniałem już o zabawie obrazem, ale raz jeszcze wypada pogratulować twórcom za kilka operatorskich tricków i przyjemną swobodę podczas oglądania filmu. Na koniec dwa słowa o odtwórcach głównych ról. Jak dwa to dwa. Zagrali przekonująco. No dobra, trzy. Bardzo przekonująco. Warto przysiąść i pogłówkować. Najlepiej we dwoje. Gwarantuję poczucie satysfakcji.

5/6

niedziela, 6 grudnia 2009

La vida no vale nada

The Limits of Control
reż. Jim Jarmusch, USA, ESP 2009
116 min. Best Film



Najlepsze filmy są jak sny, których nie jesteś pewien
. Tą oto sekwencją wypowiedzianą przez jednego z bohaterów rozpocznę wątek o najnowszym filmie Jima Jarmuscha. Filmie, którego ciężko jest mi jednoznacznie zinterpretować i który zabierając mi trochę więcej czasu niż samo jego trwanie, sprawił mi nie lada kłopot, stawiając przede mną sporych rozmiarów wyzwanie. Pozornie, Limits of Control można streścić jednym zdaniem, jak zresztą większość filmów Jarmuscha. Jednak znając tricki Jima, oraz w myśl zasady, iż najtrudniej jest opowiedzieć o filmie dobrym, będę potrzebował do tego celu znacznie więcej miejsca.

O czym jest więc ten film? Czy jest to gangsterska opowieść o morderstwie na zlecenie? Film szpiegowski, kryminał, czy może dramat? Kogo chce zabić główny jakże irytujący bohater i po co? Ci wszyscy którzy odbierają filmy w bardziej powierzchowny sposób, z pewnością dość szybko zrezygnują z próby odpowiedzenia sobie na serię trudnych pytań i z wyraźną ulgą na twarzy sklasyfikują ów tytuł, oraz przypiszą mu łatkę z napisem „nudny i niezrozumiały”. Ot, przeraźliwy artystyczny bełkot z przerostem formy nad treścią i wieloma minutami pozbawionymi jakiegokolwiek sensu i wyrazu. Tak. Z pozoru taki właśnie jest Jarmusch. Nudny i niezrozumiały.

Na szczęście jest i druga strona medalu. Tylko trzeba się troszkę wysilić aby go odwrócić. Jarmusch zdaje się, że tym razem ma nam coś bardzo ważnego do powiedzenia, a historia samotnego i bezimiennego czarnoskórego mężczyzny, który prowadzi nas za rękę przez cały film by ostatecznie porzucić, wydaje się tylko tłem dla znacznie ważniejszej i nieco ukrytej myśli przewodniej.

O bezimiennym mężczyźnie wiemy tylko tyle, że pija espresso z dwóch oddzielnych filiżanek, nosi jednakowo skrojone garnitury w różnych kolorach, ćwiczy tai chi, oraz że nie mówi po hiszpańsku. Udaje się do Hiszpanii w celu wykonania zlecenia o charakterze niewątpliwie przestępczym. Zanim jednak zrealizuje powierzone mu zadanie, na drodze spotka wielu równie nam (jak i jemu samemu) obcych ludzi, którzy to za pośrednictwem pudełka od zapałek, przekazywać mu będą dalsze instrukcje, aż do dotarcia do samego czubka góry lodowej i poderżnięcia gardła równie obcemu jak wszyscy inni w tym filmie, bezimiennemu Amerykaninowi (Bill Murray).

W rolę asystujących mu postaci, które wydają się przede wszystkim robić za drogowskaz służący mu za pomoc w dotarciu do celu swej wędrówki, Jarmusch wcielił bardzo barwne i głośne nazwiska. Nie ważne że ich kwestie i czas spędzony przed kamerą są wyjątkowo krótkie. Znacznie istotniejsze jest to co przekazują bezimiennemu mężczyźnie między słowami. Bezimienny skrzypek (Luis Tosar), przekazując mu pierwsze pudełko po zapałkach, opowiada o swojej pasji jaką jest muzyka, która ukryta jest w molekularnych zakamarkach instrumentów. O jej odbieraniu i celebrowaniu. Z kolei tajemnicza i bezimienna blondynka (Tilda Swinton), pasjonuje się filmem. Zwłaszcza starymi filmami. Można się z nich dowiedzieć, jak wyglądał świat 30, 50, 100 lat temu. Inna postać z pudełkiem od zapałek napotkana w pociągu, jest przedstawicielką świata nauki którą fascynują molekuły. Nasz bezimienny bohater napotyka na swej drodze również przedstawiciela sztuki (John Hurt), który odnosi się w bezpośredniej rozmowie do bohemy i dywagacji nad duszą artysty. Z kolei Meksykanin (Gael Garcia Bernal) blisko kresu wędrówki naszego bezimiennego mężczyzny, uzmysławia mu że Nic nie jest prawdziwe. Wszystko jest wymyślone.
Całą drogę nasz bezimienny mężczyzna pokonuje w asyście czarnego śmigłowca, oraz nagiej kobiety z asymetrycznym biustem, która nawiedza go w różnych najmniej spodziewanych sytuacjach. Uwielbia Schuberta i stara się zarazić go ochotą na seks. Bezskutecznie. Żadnej broni, żadnych telefonów, żadnego seksu. Nie kiedy pracuję. Niewzruszony i niemal bez słowa wysłuchuje wszystkich niezrozumiałych dla niego mądrości i pasji napotkanych osób. Jego celem jest tylko pudełko od zapałek i niejasny dla nas ukryty w nim kod, którego po zapamiętaniu bezzwłocznie zjada.

Kiedy w końcu nasz główny bohater, po blisko dwóch godzinach włóczęgi stanął twarzą w twarz ze swoim „zleceniem”, dotarło do mnie kim jest i przed czym chce mnie ostrzec Jarmusch za pośrednictwem wspomnianych postaci. Bezimienny mężczyzna to my sami. Każdy z nas, razem i z osobna. Za pomocą takiego tricku Jim przedstawił mi zderzenie dwóch światów. A raczej dwóch filozofii życia. Konsumpcyjnego, pozbawionego wartości i pasji. Zderzenie świata w którym dominuje pieniądz i kultura masowa ograniczająca nasz rozwój duchowy, ze światem swobodnej wymiany myśli i dostępem do kultury wyższej. Zupełnie jakby chciał wykrzyknąć mi w twarz. Obudź się chłopie! Życie właśnie ucieka ci przez palce. Nie daj się sobą manipulować!

Ten, który ma się za najpotężniejszego, musi skończyć na cmentarzu. Tam przekona się, czym naprawdę jest życie. Odrobiną brudu. Kolejna wielokrotnie wypowiadana w filmie sentencja. W Limits of Control tym najpotężniejszym wydaje się być grany przez Billa Murraya Amerykanin. Z pozoru jest tylko zleceniem które nasz główny bohater musi wyeliminować. Ale jeśli uda wam się w porę wychwycić język jakim przemawia do nas Jarmusch, to dostrzeżecie, iż finałowe zestawienie bezimiennego mężczyzny z Amerykaninem, jest niczym innym jak zderzeniem się ze sobą dwóch filozofii życia. Ostatecznym rozprawieniem się ze sobą nawzajem. Warto przysłuchać się temu co mają wtedy obaj panowie do powiedzenia. Nie powiem jak kończy się ich spotkanie, ważniejsze są wnioski z niego płynące. Ale te najlepiej wyciągnąć samemu. Z resztą inaczej się nie da.

Jarmusch oprócz gry słownej, bawi się również rekwizytami, które stanowią ważną dla niego symbolikę. I tak np. nasz główny bohater niszczy telefony. Jakby Jarmusch chciał przez to powiedzieć, że to właśnie przez nie nastąpił kryzys w naturalnym komunikowaniu się między ludźmi. Dwie filiżanki espresso zamawiane przez samotnego mężczyznę mogą symbolizować wołanie w ciszy o potrzebę przebywania z kimś innym i chęć nawiązywania wzrokowego kontaktu. Napotkane postacie reprezentujące ludzkie pasje, również wyposażone są w różne rekwizyty. Skrzypce, gitara, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy. Nawet lampka nocna oraz zwykłe okulary przeciwsłoneczne nabierają w rękach Jarmuscha dwuznaczności i wszystko to można interpretować na wiele sposobów. Dzięki temu, łapiąc haczyk zarzucony przez Jima, sami zagłębiamy się w jego filozoficznych rozważaniach i zaczynamy szukać prawd ukrytych płynąc razem z nim pod prąd.

Bez wątpienia Limity kontroli to szalenie trudny w odbiorze i nasiąknięty ciężkim motywem obraz. Dla mnie osobiście jeden z najlepszych z jakim miałem w tym roku przyjemność. Jednak nie łatwo będzie przez niego przebrnąć tym wszystkim, którzy dotąd jeszcze nie przywykli do wyjątkowego i bardzo charakterystycznego jarmuschowego stylu ekspresji. Mało w nim treści, a długie ujęcia zapewne wielu będą irytować, czy po prostu nużyć. W zasadzie wszystko to co miał nam do przekazania reżyser, inny twórca zmieściłby w 30 minutach i to wraz z napisami. Nie wielu też będzie wiedziało o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Oceny filmu z pewnością także nie będą zbyt wysokie, ale to bardziej będzie spowodowane niezrozumieniem tematu. Nie to że nie wierzę w ludzką inteligencję (ba! Proste że nie wierzę), ale zwyczajnie nie jest to film dla każdego. Nie mniej jednak namawiam do spróbowania się z nim na rękę. Wystawcie swoją inteligencję na próbę. Mimo że Jarmusch otwarcie przyznaje że „Życie jest nic nie warte” (La vida no vale nada), to przy odrobinie skupienia, mądrości i samo zawzięcia być może nie będzie aż tak bolało.

5/6