poniedziałek, 30 listopada 2009

Hartowanie zła

Biała wstążka
reż. Michael Haneke, GER, AUT, FRA, 2009
144 min. Monolith Plus


Czas na jeden z najgłośniejszych tytułów tego roku. Głośny przede wszystkim z tego powodu, iż na festiwalu w Cannes uznano najnowsze dzieło Michaela Haneke filmem najlepszym. A to nie w kij dmuchał wyróżnienie. Słusznie czy nie, prawa festiwalowe rządzą się własnymi regułami. Nie mniej jednak postaram się w kilku, mam nadzieję niezbyt nudnych akapitach, zanalizować słuszność dokonanego przez szacowne jury wyboru. Albo nie... Wróć. Po prostu skupię się na własnym odbiorze Białej wstążki. W głowie kłębią mi się już różne zawiłe teorie i wysnute, bądź dopiero szykujące się do rozkwitu wnioski, które to zarysowały mi się w trakcie oglądania filmu. Czas ją przewietrzyć.

No więc tak. Może najpierw słów parę o samym reżyserze. Siwobrody i poczciwy Haneke to bez dwóch zdań jeden z najlepszych niemieckich reżyserów. Dla mnie osobiście wielki z dwóch powodów. Pierwszy powód brzmi Pianistka (2001), a drugi Funny Games (1997). A to tylko czubek góry lodowej jego dokonań. Michael Haneke niemal we wszystkich swoich filmach z brutalną wręcz szczerością dokonuje analizy ludzkich zachowań, które skrywają w sobie jakiś ból, chorobę psychiczną, zboczenia czy też agresję. Seryjni mordercy, zboczeńcy, maniacy seksualni, autorytarne charaktery... to ulubieni filmowi bohaterzy z których usług korzysta Haneke. Jednocześnie bezkompromisowo udowadnia całemu światu, że tacy ludzie są wśród nas. I to na wyciągnięcie ręki. Być może i w nas czai się zło. Dlatego jego filmy są tak bardzo trudne w odbiorze i nie każdy widz potrafi przez nie przebrnąć. Być może właśnie dlatego, że w ten sposób i przez zupełny przypadek, reżyser demaskuje nasze słabości.

Podobnie jest i tym razem. Tłem dla Białej wstążki jest mała niemiecka protestancka wioska usytuowana w realiach, które można określić mianem „ciszy przed burzą”, czyli na rok poprzedzający wybuch pierwszej Wojny Światowej. Haneke już na dzień dobry ułatwia widzowi przeprowadzenie skutecznej analizy, poprzez rozrysowanie losów tej wiejskiej społeczności w czarno białych barwach. Tak aby każdy z nas mógł łatwiej zlokalizować, określić i odpowiednio oddzielić od siebie dobro i zło. Aby na nic innego nie zwracać uwagi. Nie ważne są barwne pola jęczmienia, wiejskie krajobrazy i czyste powietrze. To co interesuje reżysera czai się w głowach mieszkańców.

W rolę konferansjera tej opowieści Haneke wcielił wiejskiego nauczyciela, który bez zbędnych emocji i przesytu w treści przybliża nam historię mieszkańców wsi, oraz rządzącego nią i utrzymującego bogatego barona wraz z rodziną. We wsi dzieje się wiele dziwnych wydarzeń. Zaczyna się od wypadku lekarza, by na porwaniach i torturach dzieci zakończyć. Choć tak naprawdę nie owe zdarzenia są w filmie najważniejsze, lecz to, do czego doprowadzają one jego mieszkańców. Czające się we wsi zło i psychoza w tych z pozoru prawych i bardzo religijnych ludziach żyjących według harmonii narzucanej przez niebiosa, demaskują ich lęki i słabości. Surowość i bezwzględność w opisywaniu zasad panujących we wsi jest porażająca. Haneke ukazał je w absolutnie perfekcyjny sposób. Bez kompromisów i pójść na łatwiznę. Tam gdzie miało zaboleć, ukłuć i szokować, tak też się działo.

Najwięcej uwagi reżyser poświęcił licznie występującym w filmie dzieciom. Bowiem to właśnie na nich najbardziej odbija się panująca we wsi dyktatura i chorobliwa żądza ich rodziców domagająca się bezwarunkowego posłuszeństwa względem anormalnych zasad moralnych. Jest bicie dzieci, karanie za byle drobiazg, a zwłaszcza żądanie od nich dorosłego i odpowiedzialnego podejścia do życia kosztem dziecięcej beztroski i zabawy. Nawet rodzic jest dla nich tyranem, mimo że na co dzień pełni rolę uczonego i dobrodusznego pastora, czy ratującego ludzkie istnienia lekarza. Wszystko to w imię nauk płynących z Biblii. Hipokryzja i moralne zacofanie.

Dzieci pozbawione czułości, ciepła rodzicielskiego i dotknięte już od najmłodszych lat dyktaturą i grającą przeciw nim przesadną dyscypliną, z czasem zaczynają wyzbywać się pewnych zasad moralnych, a wyniesione z domu surowe zasady i nauki ojcowskie, zdają się być idealnym podłożem dla czekającej na nie za lat kilkanaście kolejnej, tym razem ideowej oraz globalnej dyktatury. Haneke zatem, może niebezpośrednio, lecz w dość wyraźny sposób odnosi się do genezy powstania pokolenia nazistów, łatwości ich wychowania i podporządkowania nieludzkim i totalitarnym ideom. W Białej wstążce to właśnie te kilku i kilkunastoletnie dzieci stanowić będą narybek przyszłego Fuhrera. Pozbawione miłości, bite, poniżane, wykorzystywane i zagubione w świecie którego nie rozumieją, łatwo odnajdują się w świecie dyktatury. Innego bowiem nie znają.

Oczywiście nie wszystko w filmie ukazane jest jako zło permanentne. Aby zachować zdrowe proporcje, jest w nim także trochę miłości i czułości, choć bardzo prymitywnej i zupełnie nam obcej z punktu widzenia i perspektywy współczesnych realiów. Oglądając film, odczuwałem cały czas niepokój i obrzydzenie. Nie, nie fizyczne obrzydzenie do krwi i innych mięsopodobnych okrucieństw, mam na myśli obrzydzenie do totalitarnego systemu nakazującemu innym bezbronnym ludzkim jednostkom podążanie jedną i tylko jedną ścieżką życia. Zawsze mnie to brzydziło, a Haneke wzbudził we mnie dodatkowe skrajne emocje, bowiem skaził nieludzkim systemem zupełnie bezbronne dzieci, które w odwecie pokazały swoim oprawcom czym to się kończy.

Trudne to kino. Wymagające skupienia i samozaparcia. Minimum inteligencji i bogactwa cierpliwości. Michael Haneke celowo ogołocił film z kolorów i muzyki. Minimalizm i aż kłująca w oczy sterylna surowość emanują brutalną siłą przekazu. Choć nie bezpośrednio. Jest tu wiele niedopowiedzeń i jakby tylko muśniętych zjawisk i problemów. Reżyser stara się niczego nie oceniać. Jak zawsze w swoich filmach zwyczajnie opowiada nam daną historię zbytnio nie angażując się w ustalanie wniosków, ale też i niczego przed widzem nie ukrywa. Po napisach końcowych zostawia nas samych wgniecionych w fotel i oddala się niczym pięcioletnie dziecko zaraz po drobnym przeskrobaniu. I wiecie co? Doskonale rozumiem już decyzję jury w Cannes. Wszyscy bowiem jesteśmy dziećmi które potrzebują ciepła i troski. A poczciwy Haneke tylko po prostu nam o tym przypomniał. Brawo. Wielkie kino.

5/6


niedziela, 22 listopada 2009

Kropka nad i

Rewers
reż. Borys Lankosz, POL, 2009
99 min. Syrena Films



Dzieląc się z wami nie tak dawno własnymi refleksjami na temat Domu złego, zaznaczyłem iż palmę pierwszeństwa w tegorocznym polskim wydaniu może odebrać mu jeszcze co najwyżej Rewers. Dziś mija dokładnie tydzień odkąd zobaczyłem to bardzo głośne i szeroko komentowane dzieło Borysa Lankosza. Siedem dni, a ja nadal nie wiem co o nim ciekawego napisać. To i tak lepiej niż z najnowszym Almodovarem do którego opisania zbieram się już od dobrych dwóch miesięcy. W zasadzie to już zdążyłem o nim zapomnieć. Z Rewersem jednak aż tak źle nie jest. W ogóle nie jest z nim źle. Jest wręcz całkiem dobrze. Ale czy faktycznie zasłużył na laurkę z napisem Najlepszy polski film?

Nie ukrywam że mam z nim problem. Jest to bez wątpienia bardzo wyróżniający się obraz. Oryginalnie spłodzony, zainspirowany ciekawie ukazaną historią i zaszczycony udziałem bardzo charyzmatycznych postaci. Podoba mi się w nim znacznie więcej. Film przede wszystkim posiada klimat i mocny scenariusz. Rzadko we współczesnej polskiej kinematografii twórcy sięgają po czerń i biel jako środek ekspresji. Dzięki temu zabiegowi, oraz idealnie pasujących do całości wstawek Warszawy lat 50tych, czuć zapach ambitnego i umiejętnie zszytego na miarę kina z ludzką twarzą. Niestety w momencie kiedy tylko pojawia się na ekranie kolor współczesności... ów magia ginie.

Kolorowy morderca ogołaca dzieło Lankosza z jakości i bezlitośnie uwypukla wszystkie jego słabości. Chciałoby się więc aby opowiadana historia nie miała swojego rewersu. Aby była cały czas czarno biała, bowiem paradoksalnie właśnie wtedy jest ona najbardziej barwna. Agata Buzek wypadła w tej odsłonie wprost wspaniale. Rola tyleż udana, co i szalenie mocna, która bez wątpienia będzie mi się z nią już na zawsze kojarzyć niczym Audrey Tautou z Amelią. Czyżby więc rola życia? Pozostałe postacie dobrane tak samo dobrze. Tu chylę czoła przed trafnością wyboru przez twórców. Kryśka i Dorociński - dobrze znana nam pierwsza liga. Co ja mówię... Ekstraklasa. Babcia Polony – uroczo, dostojnie i z niemożliwą do osiągnięcia przez wiele aktorek klasą.

Gorzej niestety, kiedy do akcji wkracza teraźniejszość. Kolorowa babcia Buzek razi nieudaną charakteryzacją i koślawymi ruchami, a jej kolorowy (a raczej tęczowy) syn zdaje się żyć na bakier z prawami natury, choć z pewnością jest na bieżąco z euro poprawnością polityczną, oraz swobodą przy określaniu swojej orientacji seksualnej. Być może Lankosz stara się tym sposobem spytać „czy warto było babciu?”, a być może po prostu chce dzięki temu zapewnić sobie lepszy odbiór zagranicą. W końcu przed nim sporo walki o najwyższe laury światowej kinematografii. Jednak sukcesu na tym polu mu raczej nie wróżę.

Od technicznej czysto produkcyjnej strony nie zamierzam się już do niczego przyczepiać. Jak na nasze polskie standardy to jedno z najwyższych szczebelków drabinki. Jazzująca muzyka podkreśla wytrawny klimat filmu i poza końcową piosenką (raptem ni stąd ni zowąd obcojęzyczny kawałek w najmniej odpowiednim momencie) współtworzy interesujące również i dla ucha tło. Czego więc mi brakuje poza obrzydzeniem do koloru? Konsekwencji.

Moc i inteligencja bijąca ze scenariusza nie podlega dyskusji. I to nawet jeśli ostatnie strony napisane były w pośpiechu i nieładzie. Z pozoru dość zabawna historia trzech kobiet i tajemniczego SB-ka, w tych czarno białych (nomen omen) i trudnych czasach, do połowy seansu trzyma w uścisku tajemnicy i ciekawości. Potem im dalej tym gorzej niestety. Jakby zabrakło Borysowi pomysłu na rozwinięcie, a zwłaszcza koniec opowieści. Jeśli miałbym oceniać film po męsku i zwracać uwagę nie na to jak się zaczyna, lecz kończy, wnioski zapewne były by mało zachęcające. Jednak Rewers wolałbym ocenić w nieco bardziej subtelny i kobiecy sposób. Być może dlatego, że dominują w nim przede wszystkim silne kobiety. Może też i dlatego, że przystojny PRL-owski amant intryguje i porusza damskie sumienia. A może w końcu dlatego, że na sali kinowej zewsząd otaczały mnie urocze i uważnie wpatrzone w ekran Panie.

Ale nawet i z tego punktu widzenia jest tylko poprawnie. Rewers nie wzbudził we mnie zbyt wielu emocji. Nie dostałem na nim ani razu gęsiej skórki. Nie ma mowy o łzach. Jest za to trochę uśmiechu, nie wiele, ale na szczęście w sam raz. Gdyby nie pompowanie balona, gdyby nie Złote Lwy, gdyby... gdyby... wtedy odebrałbym go zapewne trochę inaczej. Nic tak bardzo nie irytuje jak doświadczenie zawodu po wcześniejszym napaleniu się na coś wielkiego. Może więc to też i moja wina. Trzeba było schować wysokie oczekiwania do kieszeni. Ale też z drugiej strony... dlaczego po najlepszym filmie roku nie oczekiwać mam najlepszości?

Nie mniej jednak warto go obejrzeć. Mimo moich narzekań odnoszących się bądź co bądź do detali, Rewers nadal się wyróżnia. Nadal ma świetny scenariusz. Nadal jest świetnie zagrany. Nadal bawi i czaruje. Ale też w moich oczach raczej nie zasługuje na miano najlepszego filmu, choć bez wątpienia zajmuje miejsce na pudle. Stanowi kropkę nad i w tym jakże udanym dla polskiego kina roku. Lankoszowi wróżę świetlaną przyszłość. Ma papiery na dobre kino. Oby ich tylko nie zgubił.

4/6

niedziela, 15 listopada 2009

Nie samą pracą człowiek żyje

Mamut
reż. Lukas Moodysson, SWE, DAN, 2009
125 min. Kino Świat


Ciężka praca od rana do nocy, zaciągnięty kredyt na 30 lat, brak czasu dla/na dzieci. Skąd my to znamy? To szara codzienność wielu z nas. Społeczność całego już rozwiniętego i ciągle rozwijającego się globu cierpi na te same przypadłości. Świat pędzi na złamanie karku i osiąga absurdalne prędkości w imię żądzy pieniądza. Lukas Moodysson tak jak i w poprzednich swoich filmach, proponuje widzowi zatrzymanie się na chwilkę i zaprasza do głębszej refleksji nad swoim konsumpcyjnym żywotem.

Moodysson, jak na wychowanego w socjalistycznym raju szweda przystało, w swoim najnowszym obrazie rozprawia się z definicją rodziny. W zasadzie to z wieloma definicjami jednocześnie, ale myślą przewodnią jest dogłębna analiza modelowego związku złożonego z męża, żony i małego dziecka.

Tym razem jednak tłem dla jego socjologicznego wywodu nie jest jego rodzima Szwecja jak np. w głośnych Fucking Amal, czy Lilja 4-ever. Reżyser za pośrednictwem Mamuta wypływa na znacznie głębsze wody. Problemy wychowawcze i kryzys rodziny w Szwecji zastępują wreszcie ogólnoświatowe problemy milionów ludzi. Oczywiście w jego filmach można było dopatrzeć się zjawisk i patologii obecnych również i w naszej szerokości geograficznej, jednak oglądając je odbierałem je przede wszystkim jako zwierciadło w którym odbijała się codzienność uporządkowanych szwedów.

Moodysson za miejsce akcji wybrał zupełnie uniwersalny i reprezentatywny dla całego cywilizacyjnego globu Nowy York. Miasto – reprezentant naszych szalonych czasów. Żyje i mieszka w nim sobie młode małżeństwo. Ciągle tkwiący w świecie małych i nieokrzesanych chłopców Leo i bardzo wrażliwa, oraz oddana dla sprawy Ellen. Wraz z nimi ich bardzo inteligentna ośmioletnia córeczka Jackie. Jednak już na pierwszy rzut oka widać że nie jest to typowa rodzinka z którą mógłby utożsamiać się cały świat. Leo jest bowiem przeokropnie bogaty. Wymyślił przed laty internetowy serwis o grach komputerowych... i dorobił się dzięki temu fortuny. Ellen z kolei to przedstawiciel ciężkiej i czasem nieludzkiej wręcz pracy. Jest ambitnym lekarzem w miejskim szpitalu i spędza w nim całe dnie jak i noce. Pozbawiona styczności i bliskości z rodzicami bardzo bystra Jackie przebywa pod opieką Glorii – dobrodusznej opiekunki z dalekich Filipin.

Wszystkie wymienione postacie mają w filmie przypisaną tylko i wyłącznie do siebie własną historię, a nawet w porywach i przygodę. Moodysson całkiem trafnie i rzeczowo ukazuje ich charaktery, pragnienia, a także popełnione błędy. Przeplata je między sobą w taki sposób, aby widz sam je dostrzegł i wyciągnął płynące z nich wnioski. To bardzo mądre i szalenie typowe dla tego reżysera podejście.

I tak Leo udając się do dalekiej Tajlandii na wyprawę biznesową w celu podpisania ważnego kontaktu, zapomina się i zatraca na chwilę w bajecznym romansie z tamtejszą prostytutką. Ellen z kolei pochłonięta pracą i chęcią niesienia pomocy innym, zapomina o tym, że najwięcej czułości i pomocy potrzebuje przede wszystkim jej rodzona córka, która spędzając całe dnie z opiekunką bardzo się z nią wiąże. Ale i owa niania skrywa jakiś ból i cierpienie. A są nim pozostawieni w Filipinach dwaj dorastający i tęskniący za matką synowie.

Akcja filmu przeskakuje więc z bohatera na bohatera. Z Nowego Yorku do Tajlandii, po czym do dalekich Filipin. I tak w koło aż w końcu nasi ulubieńcy powiedzą głośne i chóralne STOP. Zrozumieją co tak naprawdę jest w ich życiu najważniejsze. Oczywiście Moodysson nie odkrywa Ameryki. Promuje przede wszystkim zdrowy i uczciwy układ oparty na wartościach złożonych z miłości, wierności i czułości. Jednak podoba mi się to w jaki sposób nasi bohaterowie do tego wszystkiego dochodzą, oraz jaką drogę muszą pokonać by to zrozumieć.

Być może cały obraz jest nieco przerysowany, nienaturalny, a nawet i trochę obcy, to jednak widać że reżyser bardzo starał się aby problemy naszych bohaterów kojarzyły się z tymi naszymi znanymi z prawdziwego życia. Bo tylko w ten sposób główne przesłanie filmu zostanie przez nas odebrane dosłownie. Moodysson celowo i bardzo umiejętnie posłużył się kontrastem, dzięki któremu rozwiązuje skomplikowane równanie i znajduje gdzieś głęboko ukrytą niewiadomą. Jest bogata ale też i ciężko pracująca rodzina która nie ma czasu dla siebie. Obok nich, niby w innym świecie, są slumsy i biedota która co prawda ma czas dla siebie, ale nie ma środków do życia i aby je zdobyć rodzina musi zostać rozbita. Człowiek aby zupełnie się nie zatracić i godnie żyć, musi w tych trudnych czasach mieć cały czas oczy szeroko rozwarte i trzymać rękę na przysłowiowym pulsie. Troszkę dołujące, nie? Gdzie w tym wszystkim są drobne przyjemności, korzystanie z życia i czerpanie garściami z tego co nam przynosi los? Bez obaw. O tym też sporo w tym filmie. Na szczęście nie wszystko jest tak jednoznaczne.

I to właśnie jest najwyższą wygraną Lukasa Moodyssona. Niby pokazuje co jest, lub co powinno być w naszym życiu ważne, a co ważne mniej, to jednak nie krytykuje i nie potępia jednoznacznie pozostałych ludzkich wyborów. Nawet tych głupich. W końcu wszyscy jesteśmy dorośli i sami decydujemy o tym co jest dla nas dobre. Popełnianie błędów też jest nam czasem potrzebne. Chociażby dlatego, abyśmy wiedzieli jak bardzo potrafią one zaboleć nas i naszych najbliższych, oraz jak ich w przyszłości uniknąć.

Wiele uniwersalnych mądrości płynie z tego obrazu. Podoba mi się dobre i dość przekonujące aktorstwo (zwłaszcza fajnie zagrał mój ulubieniec Bernal), klimatyczna muzyka i różnorodny sytuacyjny obraz w stylu Inarritu (stąd sugerowane tu i ówdzie podobieństwa do jego Babel). Ale do pełni szczęścia brakuje mi w nim czegoś więcej niż tylko opowiedzenia mi o tym o czym sam doskonale już wiedziałem od dawna. Jednak nie nudziłem się na nim w kinie. Szkoda tylko że raczej nie zapowiada się na to iż pojawi się on w naszych wielosalowych i śmierdzących spalonym popcornem multipleksach. Film premierę światową miał w styczniu. U nas nadal nawet nie ma dystrybutora. Polecam zatem torrenty. Już się ponoć pojawił. Bo co innego nam pozostaje? W Konstytucji mamy zagwarantowany szeroki dostęp do kultury. Zapewnijmy więc go sobie sami ;)

4/6

poniedziałek, 9 listopada 2009

Wódko, pozwól żyć

Dom zły
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2009
106 min. ITI Cinema


Na nowy film Wojtka Smarzowskiego czekałem z niecierpliwością odkąd tylko dotarło do mnie, że to szalenie udana i budząca wiele pozytywnych emocji produkcja. Czyli stosunkowo nie długo. Będzie z miesiąc. Na Festiwalu w Gdyni Dom zły zgarnął bardzo prestiżowe i reprezentacyjne nagrody. Za scenariusz, reżyserię i montaż. Ci co go już widzieli wcześniej, porównywali go nawet do owianego tu i ówdzie legendą Fargo. No nie powiem... Do kina podążałem z dużą dawką ciekawości i szczyptą ekscytacji. Ostatnio tego typu podniecenie do polskiej produkcji odczuwałem dokładnie rok temu, kiedy to udawałem się na premierowy pokaz 33 scen z życia Małgosi Szumowskiej.

Wojciech Smarzowski znany jest przede wszystkim z dość głośnego Wesela (2004). Pamiętam gdy ów film wchodził do kin, został on przeze mnie dosłownie i w przenośni zlany. Nie interesowały mnie wtedy ani liczne pochlebne recenzje, ani przyznane mu nagrody. Po zajawkach w TV oraz składzie aktorskim, stawiałem film na równi z twórczością Jacka Bromskiego i sagą U Pana Boga za/w... Niby fajne, swojskie, nawet śmieszne, ale nadające się najwyżej do obejrzenia przy świątecznym i rodzinnym stole w telewizorni. No i gdy właśnie podczas jakiegoś zupełnie przypadkowego seansu w TV, po latach, być może nawet i podczas świąt, któryś z kanałów zdecydował się puścić Wesele w porze najdłuższych wielogodzinnych bloków reklamowych... z nudów, bądź też z braku laku, rzuciłem nań okiem. No i ciach. Stało się. Film autentycznie mnie porwał. Serio. Zupełnie znienacka zostałem zaatakowany mnogością wydarzeń, fenomenalnymi dialogami, taką swojską naturalnością i szczerością przekazu. A liczne zwroty akcji i bardzo urocza gra aktorów przemówiły do mnie i wzbudziły poczucie skruchy. Nazwisko reżysera zapisałem więc wtedy sobie w pamięci co by więcej już na głupka nie wychodzić, a i do kilku aktorów zupełnie zmieniłem podejście.

Tak więc z najnowszym filmem Smarzowskiego tego samego błędu popełniać już nie zamierzałem. Dom zły reprezentuje praktycznie ten sam skład aktorski co w Weselu. Z fenomenalnym Marianem Dziędzielem na czele. Z resztą był nawet na sali i oglądał film razem z nami. Akcja filmu toczy się w smutnych latach 80-tych, a dokładniej w dwóch stale przeplatających się ze sobą i odległych o cztery lata czasoprzestrzeniach. Ze szczerą brutalnością ukazują one całą degrengoladę tamtych czasów. Małomiasteczkową wiejską biedę i kryzys wartości moralnych na tle szarej i smutnej PRL-owskiej rzeczywistości.

No ale przede wszystkim oglądając film, cały czas miałem nieodparte wrażenie, że głównym bohaterem filmu nie jest człowiek, lecz polska wódka (to w sumie analogicznie jak i w Weselu). Gdyby była prawdziwa (zapewne dublowała ją zwykła woda), to po ilości spożycia jej na planie, połowa ekipy filmowej spektakularnie zeszła by z tego świata na amen. Było jej tak dużo na ekranie, że siedząc naprzeciwko na fotelu aż czułem jej smak w gardle i uparcie zapijałem ją colą. Pili i piją ją w filmie wszyscy. Funkcjonariusze milicji, prokurator, lokalni przedstawiciele jedynej słusznej partii, mieszkańcy wsi, mąż, żona... gdyby w filmie grały dzieci, zapewne też by piły.

Dla młodego pokolenia, które PRL zna tylko z opowieści i podręczników od historii, realia tamtych czasów mogą wydawać się bajką stawianą na równi z Opowieściami z Narnii. No ale trzeba uczciwie powiedzieć, że dzięki wódce pojawia się na twarzach widzów dużo radości i szczerych uśmiechów. Prowokuje ona bowiem naszych spitych bohaterów do zabawnych zachowań i do płodu świetnych dialogów. Skąd my to znamy? Jak to skąd. Samo życie ;)

Wbrew pozorom Dom zły nie jest komedią. Choć szczerze... sam już nie wiem, czy więcej jest w tym dramacie groteski, czy może jest też zupełnie na odwrót. Smarzowski na tle małomiasteczkowej i zabitej dechami rzeczywistości, rozprawia się z naszymi polskimi przyzwyczajeniami i słabościami. Cechy Polaka, które dziś - 20 lat później, może i bardziej wygładzone i ugrzecznione, są jednak nadal naznaczone zawiścią, zazdrością, niedbalstwem i pijaństwem. W takim oto właśnie ciut filozoficznym, czy po prostu socjologicznym sosie, reżyser podaje nam interesującą i z początku zupełnie niepozorną historię o pewnej nocy w domu na odludziu i jej skutkach, czyli morderstwie. O akcji i reakcji. O skutkach i prowokacjach własnych czynów. W końcu film o nas samych. O Polakach właśnie.

Prawdziwość wydarzeń i autentyczność bohaterów jest porażająca. I to mimo, że w głównych rolach mamy chociażby mało rozgarniętego Zenka ze Złotopolic grającego porucznika Mroza. Wiecznie kojarzącego mi się z durnymi serialami i marnej jakości show na Polsacie - Arkadiusza Jakubika w roli mocno głównej. A nawet Waldusia Kiepskiego i innych aktorów kojarzących mi się ze wszystkim, tylko nie z poważnym kinem, do tego z dramatem. No a tu proszę. Mimo tych głęboko zakorzenionych we mnie myśli i sieci skojarzeń, mój odbiór granych przez nich bohaterów jest wręcz zaskakująco poprawny. Na te ponad 100 minut trwania seansu, zwyczajnie zapomniałem o ich telewizyjnej przeszłości. To naprawdę wielka sztuka. Tu i teraz chylę przed nimi i Smarzowskim czoło.

Nie będę rozpisywał się zbytnio o fabule, można o tym przeczytać w innych miejscach. Przyznam tylko rację, a raczej tylko połowiczną rację, tym wszystkim, którzy głosili tezę iż Dom zły jest polskim Fargo. Zgadza się. Jest... ale lepszy. Bo nasz. Swojski. W dość nostalgiczny sposób nawiązuje do lat minionych. Rozprawia się z przeszłością oraz ośmiesza absurdalny i zbrodniczy system. Tworzy definicję prawdy i zakłamania na nowo, bawiąc przy tym wspaniale widza. Jest po prostu do bólu prawdziwy.

Pragnę jeszcze poświęcić na koniec jeden akapit stronie technicznej produkcji. Film jak wspomniałem na początku, został zaszczycony nagrodą za najlepszy montaż tego roku. Ten kto czyta mnie regularnie wie, jak wiele uwagi przywiązuję do tej sfery produkcji. Zwłaszcza w polskim filmowym wydaniu. Tak więc krótko, co by nie zanudzać. Czapki z głów Panowie i Panie. Rzadko widuje się w polskim kinie tak dobre podejście do obrazu, dźwięku i montażu. W zasadzie trudno jest mi się do czegokolwiek przyczepić. Marzę o czasach, kiedy będzie to u nas w końcu standardem.

Dom zły to bez wątpienia najlepszy polski film jaki w tym roku widziałem. Być może zagrozi mu jeszcze Rewers, którego moje oczy jak dotąd jeszcze niestety nie doświadczyły, ale spodziewam się że będzie miał ciężko. Dawno polski twórca tak bardzo mi nie zaimponował. I to na tylu płaszczyznach jednocześnie. Oryginalna historia, jej zobrazowanie, oraz jakość produkcji. Do tego wiele smaczków i ukrytych motywów. Wszystko w akompaniamencie szczypty mądrego humoru. U nas w kinach pod koniec miesiąca. Zdecydowanie warto poświęcić na niego parę złociszy. Tak samo jak warto powiedzieć na koniec iż to najlepszy tegoroczny film na WFF według publiczności. Nasz polski najlepszy. Od dawien dawna. Od Podwójnego życia Weroniki Krzysztofa Kieślowskiego.

5/6