czwartek, 29 października 2009

0:0

Zero
reż. Paweł Borowski, POL, 2009
110 min. Monolith Films


Kolej na polskie kino. Na zakończonym we wrześniu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, rok 2009 uznano rokiem bardzo udanym i obfitującym w wiele interesujących oraz ambitnych produkcji filmowych. Porządzili na nim trochę młodzi twórcy, którzy obdarzeni zaufaniem ze strony producentów, zaczynają coraz śmielej rozpychać się w polskim filmowym bagienku. Jednym z głośniejszych filmów tego roku jest bez wątpienia Zero Pawła Borowskiego. Czy jest w nim więcej, czy mniej niż zero? W moim prywatnym meczu wynik oscyluje wokół remisu. Ale ze wskazaniem.

Borowski to pełnometrażowy debiutant. Dotąd nakręcił kilka krótkich metraży. Z reguły w Polsce młodzi twórcy, jeśli już, to dostają szansę tylko ten jeden jedyny raz. Albo zaskoczą i porwą tłumy, albo... nigdy już nie nakręcą drugiego filmu. Po obejrzeniu Zera, sądzę że Paweł jeszcze jakiś jeden mecz rozegra. Mam jednak nadzieję że ustrzeli w nim już hat-tricka.

Konwencja jakiej kurczowo trzyma się przez cały czas w filmie Borowski, nie jest novum w światowej kinematografii, jednak w polskich realiach stanowi świeży powiew pewnego rodzaju nowości. Pośrednimi bohaterami filmu są przypadek, powtarzalność i przeznaczenie. Bezpośrednim - oczywiście człowiek. Zagubiony w miejskiej dżungli oraz zaopatrzony w zupełnie przyziemne problemy i pragnienia. Borowski zatrudnił do tego celu wielu czołowych i bardzo charakterystycznych polskich aktorów. Prezentują na ekranie swoiste katharsis, lub drogę do jego duchowego osiągnięcia. Ich obrane drogi znane są nam nie tylko z opowiadań rodem z kolorowych periodyków, lecz również z życia jakiego doświadczamy każdego dnia sami. Borowski w postaci przeplatających się ze sobą dość oryginalnie połączonych wątków, zestawia obok siebie kilkanaście ludzkich istnień i tasuje nimi niczym talią kart.

Ma to bez wątpienia swój urok. Losy taksówkarza, zdradzającej młodej kobiety i jej zazdrosnego bogatego męża, urażonego i dumnego ojca, zachodzącej w ciążę aktoreczki porno, młodego barmana, sprzedawcy gazet, pary detektywów, a nawet pedofila... z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego. Reżyser ukazuje dobrze nam znany wycinek wielkomiejskiego tempa i zgiełku, a na podstawie wybranych mieszkańców miasta i nawet w dość interesujący sposób, udowadnia nam istnienie zależności i pewnych trudno wytłumaczalnych prawidłowości jakie zachodzą między zupełnie obcymi sobie ludźmi. Jedna historia jednego tylko człowieka płodzi inne historie innych ludzi... i tak w kółko bez końca. Wszyscy jesteśmy zależni od kogoś lub czegoś. Nie było by nas na świecie gdyby nie nasi rodzice... gdyby nie ich rodzice... gdyby... gdyby babcia miała wąsy...

To wszystko to niby oczywiste oczywistości. Czasem gdy człowiek się zawiesi i za bardzo doszukuje się sensu w istnieniu pudełka od zapałek, na myśl przychodzą mu różne dziwne teorie. Zero jest właśnie taką rozkminką reżysera. Próbą napisania nowej definicji jednocześnie dla teorii osobowości, porównań społecznych, czy samego konformizmu. Próbą bez wątpienia odważną, ale jednak chyba raczej mało udaną. Poza dobrą grą aktorów (ale tylko niektórych) i ciekawym pomysłem na łączenie ze sobą wielu wątków, Zero ma nie wiele więcej do zaoferowania. Wszystkie te głębsze rozważania ze sfery psychologii stosowanej, mimo że w większości dość trafne i całkiem logiczne, trącą niestety płytkością.

Mimo że formuła zaproponowana przez Borowskiego zasadniczo mi odpowiadała, to jednak film w ogólnym rozrachunku bardziej przypominał mi teledysk. Niestety z nie najlepiej dobraną ścieżką dźwiękową. O ile cenię sobie dokonania gitarzysty Adama Burzyńskiego, o tyle jego specjalnie skomponowane do filmu riffy, zupełnie mi nie podeszły. Do takiej dość szalonej żonglerki ludzkimi istnieniami i ich sumieniem, bardziej pasowałaby mi jakaś nowobrzmieniowa elektronika. No ale to akurat kwestia gustu i prywatnych muzycznych preferencji.

Jednak czarę goryczy dopięła roboczo nazwana przeze mnie "cenzura scenograficzna". A raczej jej rozmach i skala. Coś czego nie cierpię w polskich filmach bardzo. Oj bardzo. Nie wiem czy Borowski z ekipą zrobili to celowo, czy po prostu musieli "bo coś tam". Ogołocili film z autentyczności, przez co nawet gdybym chciał, to nie potrafię traktować go odpowiednio poważnie. Już w samym opisie filmu mowa jest o "bliżej nieokreślonej wielkiej metropolii". W pierwszych kadrach widzę ulice Łodzi, po czym po chwili ten sam samochód szusuje sobie już Trasą Siekierkowską w Warszawie. Wszystkie ukazane pojazdy w filmie miały rejestracje rozpoczynające się na DOE (nie ma takiego miasta... powiatu... wsi). Autobus komunikacji miejskiej został ogołocony z numerów nie tyle bocznych, co i numeru linii. Nawet kasownik w środku pozbawiony był jakiejkolwiek informacji na co dzień krzyczącej do nas tuzinem różnych rozmiarów czcionek. Twórcy filmu w ogóle się z tym nie kryjąc ogołocili Zero z naturalności i pozbyli się tak bardzo potrzebnego przecież dla myśli przewodniej tła. Widać uznali że nie to jest przecież w filmie najważniejsze. Zgadza się. Nie jest. Ale punkt za wartości estetyczne właśnie poszedł się kochać.

Większość głosów z jakimi przyszło mi się dotąd zmierzyć, punktuje film na jeden, a czasem nawet i pięć do zera dla Borowskiego. Dla mnie, jak pisałem na początku, wynik jest remisowy. Zero do zera. Borowski grał ambitnie, miał kilka podbramkowych sytuacji, ale brakowało mu zimnej krwi w polu karnym. Szkoda, bo mimo wszystko zasłużył na zwycięstwo. Jednak ambicja i waleczność to za mało. W przyszłości musi być bardziej skuteczny i przebojowy. To co starcza na polską ligę, Europy niestety już nie zwojuje. Nie mniej jednak zasługuje na słowa uznania, szczyptę otuchy i poklepanie po plecach. Dałbym mu czwórkę, ale niestety nie mogę wyzbyć się odczucia zawodu. Trzy z plusem jak na pierwszy mecz powinno wystarczyć i zmobilizować go do włożenia w to co robi większego wysiłku.

3/6

poniedziałek, 26 października 2009

el Tarantino

Crónicas Chilangas
reż. Carlos Enderle, MEX, 2009
100 min.


Każdego roku staram się z bogatego festiwalowego repertuaru wygrzebać coś meksykańskiego. Lubię ich podejście do kina, często zwariowane historie, bezkompromisowe scenariusze i strzelająca do mnie zewsząd egzotyka. W tym roku przez ograniczenia przede wszystkim czasowe, wyselekcjonowałem co prawda tylko jeden tytuł, ale za to dość głośny i całkiem reprezentatywny. Crónicas Chilangas (u nas jako Kroniki z Mexico City) został nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Guadalajarze za najlepszy film fabularny, scenariusz i najlepszego aktora. Czyli debeściak.

Reżyser, Carlos Enderle, napisał scenariusz już w latach 90tych, ale dopiero teraz udało mu się znaleźć pieniądze na jego ekranizację. Znaleźć, a raczej wziąć kredyt w banku. Dokładnie 30 tyś. zielonych. Tyle właśnie kosztowało go stworzenie tej szalenie barwnej opowieści. W Polsce nie powstałby za tyle nawet pilotażowy odcinek nowego serialu na TVN. O mejkapie dla BrzydULI nie pomnę.

Schemat filmu jest bardzo prosty i wielokrotnie już wałkowany przez tysiące filmowych twórców, począwszy od tych pochodzących ze Stepów Akermańskich, na Kamczatce kończąc. Historia trojga zupełnie obcych sobie osób, zainstalowanych i zagubionych gdzieś we własnych światach oraz pochłoniętych własnymi problemami. Z czasem ich drogi zaczynają się krzyżować, płodząc nowe, czasem zaskakujące, często śmieszne historie. Niby nic oryginalnego. Prawda. No ale to jest Meksyk. Już gdy tylko słyszę ich język robi mi się przyjemnie na wątrobie. No mam słabość, nie ukrywam. Może bierze się to z tego że uwielbiam ich żarcie i chciałbym tam kiedyś pojechać, a może po prostu dlatego, że robią naprawdę dobre filmy.

W Kronikach nasza trójka głównych bohaterów to zupełnie trzy różne światy. Lekko przy kości Claudia, pracownica fundacji skupiającej się na pomocy dzieciom, uzależniona jest od pornografii. A dokładniej to od zdjęć w świerszczykach dla mężczyzn. Ma ich pełno skamuflowanych, przynosi je nawet do pracy, gdzie potajemnie się masturbuje (rączki na kołderkę zboki ;)). W końcu zostaje zdemaskowana i traci pracę. Młody Jairo, to z kolei syn lokalnego gangstera, który cierpi na schizofrenię i słyszy dziwne głosy, które w ostateczności doprowadzają go do rozpoczęcia krwawej krucjaty przeciw oblegających Ziemię... kosmitom. Mamy w końcu też starego Juvencio, który stara się jakoś powiązać koniec z końcem i zapewnić byt swojej sparaliżowanej córce. Gdzie tu wspólny mianownik?

No oczywiście odkryjemy go z czasem. Wiadomo. Ale zanim do tego dojdzie, natkniemy się na wiele wątków pobocznych, bohaterów drugiego i trzeciego planu, które znacznie wzbogacają i tak dość już zakręcony scenariusz. Carlos huśta też publiką, żonglując przy okazji nastrojami. Komiczne i bardzo humorystycznie przedstawione wątki z Claudią i Jairo (aka Man In Black), przeplatane są smutną szarą rzeczywistością poczciwego Juvencio. Cały czas kombinowałem w głowie jaki los spiknie ze sobą wszystkich naszych bohaterów. No i nie powiem, nieźle to sobie wszystko wykombinował. Sam Tarantino nie powstydziłby się takiego scenariusza.

I mimo że może nie do końca udała się Carlosowi sztuka przeniesienia pomysłu na ekran, może nie całkiem umiał z trzech odrębnych historii stworzyć spójną i logiczną całość, to jednak przez cały czas trwania seansu bardzo dobrze bawiłem się w kinie. Cel więc raczej osiągnął. Kredyt powinien spłacić bez problemu, a nawet pewnie zostanie cosik na kolejne filmidło. Warto było więc zaryzykować. A ja, no cóż... po wyjściu z kina miałem ogromną ochotę na Burrito. Jednak panujące na zewnątrz trzy stopnie Celsjusza boleśnie dały mi do zrozumienia, że lepiej będzie jeśli skupię się na gorącej herbatce.

4/6

sobota, 24 października 2009

Niebanalny

Metropia
reż. Tarik Saleh, SWE, DEN, NOR, 2009
86 min. Gutek Film


W zeszłym roku najlepszym filmem festiwalu według publiczności był Walc z Bashirem. Szalenie poważny dramat wojenny wykonany za pomocą animacji. I słusznie. Sam bardzo wysoko go oceniłem. Uznałem go nawet w swoim prywatnym rankingu filmem roku. ROKU! No kto by pomyślał... filmem roku twór, bądź co bądź, animowany. Czyli teoretycznie mało poważny. Przynajmniej z definicji. Na szczęście twórcy filmowi coraz częściej sięgają po ten sposób ekspresji, by za jej pomocą stworzyć poważne kino. Niestety ciągle chyba zbyt rzadko. Poza Walcem w ostatnich latach powstał jeszcze chyba tylko zupełnie przyzwoity Persepolis. W tym roku w programie WFF również pojawiła się animacja, tym razem sci-fi. Skandynawowie zakasali rękawy i pod dowództwem urodzonego w Sztokholmie Tarika Saleha, stworzyli niezwykle oryginalną i futurystyczną wizję naszego kontynentu. Metropia, bo o niej mowa, udowodniła tym samym, że nie tylko jankesi i skośnoocy potrafią animować przyszłość.

Tarik Saleh obecny w sali kinowej, wydał się zupełnie wyluzowanym i niczym niewyróżniającym się facetem w trampkach. Opowiedział przed seansem trochę o filmie, po czym poprosił nas (widownię) o możliwość zrobienia nam zdjęcia. No bo ponoć nie spodziewał się że będzie nas aż tyle. Dziwny jakiś... hehe

Główne danie wieczoru, Metropię, poprzedziła krótkometrażowa opowieść o królikach ulepiona w całości z plasteliny (Esterhazy). Ludzie bili na koniec brawo również obecnej na sali autorce projektu, Izabeli Pluciśnkiej (która zupełnie przy okazji ulepiła z plasteliny także tegoroczną czołówkę festiwalu). Ale ja niemiłosiernie się na nim wynudziłem. Oczywiście doceniam trud i energię włożoną przez twórców w wieloletnią produkcję tego filmiku, ale finalny odbiór przeze mnie ich płodu był przebolesny. W każdym bądź razie nie polecam. Chyba że jego odbiorcami miały być przede wszystkim dzieci. Eh ta niewdzięczna starość...

Zaraz potem na ekranie zagościła wyczekiwana przeze mnie Metropia. Od razu rzuciło się w oczy bardzo oryginalne podejście do animacji. Wydawać by się mogło, że w tej materii człowieka nie jest w stanie już nic zaskoczyć. Jednak czasy mamy jakie mamy, a postęp w sferze animacji komputerowej bezkompromisowo podąża do sytuacji, w której postać wirtualna będzie łudząco podobna do żywego aktora, a z czasem nawet i jego prześcignie. No bo przecież nie będzie mowy o dublach i powtórkach. Animowany aktor zawsze będzie wypoczęty, w odpowiednim nastroju i za każdym razem zagra to o co poprosi go reżyser. Oczywiście pociąga to za sobą niebezpieczeństwo w postaci wyeliminowania w dalekiej przyszłości żywych ludzkich aktorów, no ale póki co wilk jest syty i owca cała. Głosu wirtualnym bohaterom użyczyli w filmie Vincent Gallo czy uroczo wywrócona na lewą stronę Juliette Lewis.

Wizualnie wygląda wszystko świetnie. Animacja ma tą przewagę nad realem, że twórcy mogą stworzyć wszystko to co tylko przyjdzie im w danej chwili do głowy. W rzeczywistej scenografii, człowieka ogranicza człowiek. A raczej to co dotąd był w stanie wymyślić i zbudować gołymi rękoma. W Metropii ukazano nam wizję Europy pogrążonej w chaosie i kryzysie spowodowanym kurczeniem się światowych zasobów surowców naturalnych. Życie wielkich metropolii przeniosło się pod ziemię, w której wielki monopolista wybudował siatkę linii metra łączącą wszystkie wielkie miasta Europy.

W tychże realiach funkcjonuje nasz główny bohater - Roger. Jest telefonicznym konsultantem w jakiejś korporacji i wbrew zakazom oraz nakazom, dojeżdża do pracy nielegalnie rowerem po wyludnionej odpychającej powierzchni. Roger w końcu jest zmuszony przesiąść się jak wszyscy inni do kolejki metra. Tam poznaje dziwny głos, który nadaje do niego z jego własnej głowy. No tak to się mniej więcej wszystko zaczyna. Akcja rzecz jasna wartko się rozwija, pojawia się intryga i spisek. Gdzieś w tym wszystkim zawieruszony jest symbol prostej jednostki ludzkiej, która dąży do odkrycia prawdy, zdemaskowania i ośmieszenia systemu, no i w ogóle żeby było tak jak dawniej.

Do mniej więcej połowy filmu wszystko jest tak jak tego oczekiwałem, a raczej tak jak być powinno. Pomysł bowiem dorównuje wykonaniu. Może mój odbiór spowodowany był faktem, iż mniej więcej właśnie tyle czasu potrzebowałem na przywyknięcie do dość nowatorskiej grafiki oraz animacji postaci, jak i otoczenia. Gdy się z nią już obyłem, fabuła filmu raptem zaczęła mnie trochę nudzić. Trochę jakby zabrakło Tarikowi pomysłu na wprowadzenie nas wszystkich do finału opowieści. Momentami miałem wrażenie że oglądam film animowany bardziej adresowany do dzieci. No... powiedzmy że do młodzieży. Pewne schematy jak żywo przywodziły mi na myśl stare japońskie kreskówki. Aczkolwiek całość należy jednak rzecz jasna zakwalifikować jako animację dla dorosłych.

Mimo tych pewnych braków i kilku prywatnych wątpliwości, które jednak nie rzutują aż tak bardzo na odbiór całkowity, Metropię oceniam dość wysoko. Z pewnością produkcja ma spory potencjał, choć głównie ze względu na wartości artystyczne oraz jakość wykonania. Niebanalny. To słowo przychodzi mi na myśl w pierwszej chwili, próbując krótko i zwięźle opisać film. Niebanalny i nowatorski. Ciężarem gatunkowym oczywiście nie dorównuje Bashirowi czy Persopolis, ale fani science fiction będą zadowoleni. I to już drugi raz podczas tegorocznego festiwalu. Najpierw Moon teraz Metropia. M jak.. aaa nie ważne.

4/6

niedziela, 18 października 2009

Jeszcze sci-fi nie zginęło!

Moon
reż. Duncan Jones, GBR, USA, 2009
97 min. Monolith Films


Powiem szczerze iż prawie straciłem już wiarę w inteligentne kino science fiction. Myślałem że to prawie zupełnie wymarły już gatunek filmowy. Głębie Tarkowskiego, czy filozoficzne i futurystyczne wizje Lema, zostały zastąpione w ostatnich latach przez wysokobudżetowe i naszpikowane efektami specjalnymi bezpłciowe kino akcji tylko z nazwy pełniące funkcję gatunku sci-fi. Wszelkie te płytkie Armaggedony, Dnie Niepodległości, Misje na Marsa i cały im podobny rząd tandety niemal doszczętnie zniszczył ten nieśmiertelny i jeden z najstarszych filmowych gatunków na świecie.

Ostatni dość inteligentny i na swój sposób interesujący sci-fi widziałem jakieś 7-8 lat temu. A był nim A.I. Sztuczna inteligencja Stevena Spielberga, który z resztą i tak został przez większość ludzi olany. Od tamtej pory nic nie zapadło mi już w pamięci. Nawet głośny Matrix, mimo innowacji i sporego potencjału, zniszczył się sam poprzez bezsensowną próbę wyciśnięcia z niego jak największej liczby zielonych, płodząc w kolejnych latach kolejne coraz to głupsze jego części. W miniony poniedziałek wiara w dobre science fiction została mi wreszcie przywrócona.

W ramach 25 WFF rzuciłem okiem na ponoć największy ekran kinowy w Polsce, który mieści się nota bene w jednym z najbrzydszych budynków Warszawy, jakim bez wątpienia są futurystyczne (nomen omen) Złote Tarasy. W tychże warunkach, oraz w asyście Artura "Kinomaniaka" Pietrasa, który zupełnie przypadkiem usiadł koło mnie (nie, nie pił mleka), oraz 775 pozostałych zgromadzonych na sali widzów, obejrzeliśmy Moon Duncana Jonesa.

Jest to opowieść o bazie kosmicznej Sarang, usytuowanej na Księżycu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Baza należy do firmy Lunar która wykorzystuje ją do czerpania energii... no jakiejś tam energii. Nie ważne.

Baza ma tylko jednego pracownika. Samowi Bellowi kończy się właśnie trzyletni kontrakt i za dwa tygodnie wraca na Ziemię. Na Księżycu towarzyszy mu całkiem zabawny robot Gerty (głosu użycza mu sam Kevin Spacey), który czuwa zarówno nad dobrym samopoczuciem Sama, jak i nad wszystkim pozostałym.

I tu oto na chwilę zatrzymam się, aby podzielić się z wami osobistą refleksją. Nie wiem jak wy, ale ja w filmach sci-fi które dzieją się w jakiejś tam bliżej nieokreślonej przyszłości, zawsze zwracam uwagę na detale w scenografii. Interesuje mnie podejście twórców do takich szczegółów jak np. "w jaki sposób są ubrani w tejże przyszłości", "jakie mają telefony", "czym się poruszają" i w ogóle z jakich (dla nas - teraźniejszych śmiertelników) trudnych do wyobrażenia dzisiaj cudów techniki korzystają nasi bohaterowie. Wiem że nie jest to łatwa sztuka dla scenografów i speców od wymyślania różnych dziwactw. Wielką i trudną sprawą jest zadowolić wymagającego widza, nie mniej jednak fajnie jest zobaczyć jakieś techniczne dziwactwo które ułatwia życie przeciętnemu mieszkańcowi tejże bliżej nieokreślonej przyszłości.

No ale jednak jeśli już za coś ci twórcy się biorą, niech robią to z sercem, a przynajmniej z głową. Pamiętam np. jak w Pamięci Absolutnej (z Gubernatorem stanu California w roli głównej), w przyszłości na Marsie jeździli Fordami Taurusami z początku lat 90-tych, które dla niepoznaki przykryto jakimiś tandetnymi sklejkami i spojlerami. Szalenie przekonujące. No ale to było 20 lat temu. Teraz wszystko można wygenerować komputerowo. Możliwości są więc znacznie większe, ale też i oczekiwania widza bynajmniej nie zmalały.

W Moon od razu powiem, pod tym kątem jest świetnie. Bez jakichś tam zbędnych dziwactw i technicznych fajerwerków. Wszystko na swoim miejscu, przemyślane i szalenie przekonujące. Nie znalazłem na tym gigantycznym ekranie najmniejszego powodu do przyczepienia się. A lubię to robić ogromnie. Sam Bell wcale nie jeździ po Księżycu concept-carem Lexusa, jak miało to miejsce w Raporcie Mniejszości (no ok... Tom Cruise może nie jeździł nim po Księżycu, ale wiadomo o co kaman), nie stosuje teleportacji i nie porozumiewa się z Ziemią telepatycznie. Słowem... bez zbędnych udziwnień.

Obraz kapitalnie zestrojony jest z muzyką. Ta jest autorstwa samego Clinta Mansella. Zasadniczo to na wymienieniu jego imienia i nazwiska powinienem już zakończyć swój wywód nad ścieżką dźwiękową filmu. Mansell z pewnością skomponował w przeszłości znacznie lepsze filmowe soundtracki, nie mniej jednak jego muzyka w Moon trzyma swój stały wysoki poziom, malując w uszach interesujący klimat. Tak więc zarówno oczy jak i uszy są już usatysfakcjonowane. A umysł? No właśnie... wróćmy do treści.

Duncan Jones (debiut jak siemasz) na tle całej tej nowoczesności i fikcyjności ukazuje zupełnie uniwersalny dramat jednostki ludzkiej, wykorzystanej i oszukanej przez system. Przy okazji skupia się również na zagadnieniu z którym być może już za kilkanaście lat będziemy mieć do czynienia na tej małej i wesołej planecie. Mowa o klonowaniu ludzi. W naukowym pędzie ku doskonałości i precyzji, wszelkie wartości moralne i etyczne zdają się zsuwać na drugi plan. Twórcy Moon pokazują drugą stronę medalu wielkich biologicznych odkryć. Cierpienie i ból, oraz granice psychicznej wytrzymałości człowieka.

Mimo że mowa jest o przyszłości, to jednak wiele z tego co dzieje się w filmie można odnieść także do dzisiejszych, może nie aż tak "nowoczesnych", ale również bardzo konsumpcyjnych i obdartych z etyki realiów. W tym właśnie aspekcie tkwi siła produkcji. To nie jest film "o złych kosmitach którzy atakują Ziemię, a główny zupełnie przypadkowy bohater uwalnia planetę od niechybnej zagłady". W Moon jest znacznie więcej głębi i filozofii. Cała ta futurystyczna sceneria jest tylko tłem dla najważniejszego i niezależnego od roku w którym żyjemy motywu jakim według mnie chciał zarazić widza Duncan. Gdziekolwiek jesteśmy, cokolwiek robimy i kimkolwiek jesteśmy... ważna jest rodzina. Miłość, sumienie i moralność. Dostrzegam duże analogie do Solarisa (bardziej książki niż średniego filmu), a to wielbicieli gatunku (i nie tylko) powinno już wystarczająco zachęcić do obejrzenia filmu.

Warto jeszcze na koniec wyróżnić odtwórcę głównej roli Sama Rockwella. To w dużej mierze dzięki niemu jest aż tak dobrze. A roli wbrew pozorom nie miał łatwej. Ale nie napiszę dlaczego. Zatem zestawiając ze sobą wszystkie składowe filmu - obraz, muzyka, scenariusz, aktorstwo - wychodzi na to że film jest perfekcyjny. I jest. W swoim gatunku najlepsza produkcja od lat.

5/6

sobota, 17 października 2009

the North Face

Upperdog
reż. Sara Johnsen, NOR, 2009
95 min.


To drugi norweski film widziany przeze mnie w tym roku i drugi raz byłem z tego faktu zasadniczo bardzo zadowolony. Co ciekawe, w obu filmach przewija się ten sam motyw. Poczucie winy, oraz siła wybaczania. O ile w Zniknięciu twórcy podeszli do zagadnienia w bardziej poważny i dogłębny sposób, o tyle w Upperdog mamy do czynienia z dość luźnym potraktowaniem tematu. Co nie znaczy że gorszym.

Reżyserka Sara Johnsen ubrała historię czwórki bohaterów w odrobinę groteski i humor, czasem charakterystyczny dla niższych lotów romantycznych komedii, jednak mimo wszystko trzymając rękę na pulsie zadbała o satysfakcjonujący mnie poziom artystyczny widowiska.

Nasz kwartet aktorski to dość specyficzna i wybuchowa mieszanka złożona z młodych i niepokornych dusz, które wplątane w labirynt zależnych od siebie dróg, podąża nimi próbując odkryć dokąd one tak naprawdę prowadzą i co kryje się za zakrętem.

Każda z postaci to inna historia, inne doświadczenia i dramaty. Ale wszystkim przyświeca jeden wspólny mianownik, do którego jednak dojdą dopiero z czasem. Axel i Yanne rozdzielone za dziecka i osierocone azjatyckie rodzeństwo, tapla się w europejskim bagienku żyjąc przez lata w adoptowanych rodzinach i w niewiedzy na przeciwnych biegunach Oslo.

Axel nasiąknięty zepsutym dobrobytem wyniesionym z bogatego domu, wydaje się być zimnym i wyrafinowanym przystojniakiem, który nie liczy się z niczym i nikim. Wrażliwa i delikatna Yanne, pracownica osiedlowego baru, prowadzi zupełnie inny i pozbawiony życiowych fajerwerków żywot podkochując się w nowym sąsiedzie Perze, który przy okazji także skrywa w sobie wielki dramat prowokujący obsesje. Naszej trójce towarzyszy nasza krajanka – Maria, grana przez Agnieszkę Grochowską (całkiem nieźle trzeba przyznać). Stanowi brakujące ogniwo i łącznik między dwójką rozłączonego przed laty i siłą rodzeństwa. Pracując jako pomoc kuchenna w osiedlowym barze Yanne, a także pomoc domowa u rodziny Axela, zupełnie przypadkiem odkrywa dowody na ich wspólne więzy krwi.

Podczas krzyżówki losów całej naszej czwórki, towarzyszy nam spora dawka humoru. Przez co większą część ich wspólnej historii ogląda się w dość luźny i niezobowiązujący sposób. Na szczęście Johnsen z biegiem opowieści wyciąga z naszych bohaterów coraz więcej wrażliwości i uczuć. Raczy nas ich cierpieniem i pragnieniami, dzięki czemu film staje się po prostu bardziej dojrzalszy. Ale czy prawdziwszy?

W sumie to nieistotne. Zaprzyjaźniamy się z całą naszą czwórką. Cieszymy się i zarazem smucimy z ich sukcesów jak i niepowodzeń. Sami odkrywają szczęście, zakopują demony przeszłości i żyją dalej z podniesionymi głowami. A przynajmniej na takich pozują. Ot tak po skandynawsku. Dlatego właśnie tak bardzo lubię ich podejście do życia, które często trafnie i ze smakiem przenoszone jest przez nich samych na duży ekran. Warto oglądać filmy z północy. Wbrew pozorom mają w sobie dużo ciepła.

4/6

Bardzo osobisty

Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
85 min.


Debiut filmowy mieszkającej na stale w Holandii Urszuli Antoniak, otworzył moją przygodę z 25 Warszawskim Festiwalem Filmowym. Festiwalem który jest moim oknem na świat. Dzięki oglądanym na nim filmom, podglądam innych ludzi mieszkających w innych szerokościach geograficznych i myślących inaczej niż ja. Wszech powtarzająca się inność pozwala mi na lepsze zrozumienie świata oraz zawiłości jednostki ludzkiej. Nic osobistego pokazał mi jednak trochę inną inność.

Surową i wynaturzoną, nasączoną w emocjonalnym sosie przyrządzonym z mieszanki poczucia krzywdy i pragnień. Inność dziwnie mi znajomą.

Urszula Antoniak zajrzała z kamerą do wnętrza dwójki głównych bohaterów i poszukała wspólnego mianownika pomiędzy dwoma, przynajmniej w teorii, niekompatybilnymi ze sobą charakterami. Bardzo oryginalnymi trzeba zaznaczyć.

Rudowłosą Anne poznajemy w momencie ostatecznej rozprawy ze swoją przeszłością. Zdejmując pierścionek z ręki na tle pustego mieszkania, oddziela grubą kreską cały dorobek emocjonalny jak i materialny swojego życia. Opuszcza Holandię i wyrusza z namiotem oraz spakowaną w plecak do Irlandii, gdzie włócząc się bez celu po surowych i zimnych krajobrazach Connemary zdaje się rozprawiać z własnym sumieniem, jak i duchowym niepokojem.

Nic o niej nie wiemy. Jest tylko przyroda i dziewczyna o rudym kolorze włosów starająca się jakoś przetrwać w tych dość trudnych okolicznościach natury. Podczas wędrówki znajduje malowniczo usytuowany na półwyspie dom, który postanawia zwiedzić, trochę w nim pomieszkać, by na koniec pozostawić niespodziankę dla nieobecnego gospodarza.

Jego mieszkaniec – Martin, to z kolei podstarzały wdowiec. Samotnik zapewne z wyboru, który wiedzie w tym trudnym środowisku niczym specjalnie nie wyróżniające się życie. Raczy się dobrą kuchnią, winem i muzyką.

Los szybko krzyżuje ich drogi. Oziębła i zamknięta w sobie Anne nie pozwala na wymianę jakiejkolwiek informacji z ciekawskim Martinem, lecz propozycja wyżywienia w zamian za pracę w ogrodzie zmiękcza nieco jej stanowisko. Zgadza się na współpracę pod jednym warunkiem. Żadnych pytań, żadnych poufałości, mów do mnie „ty”.

Zaczynamy obserwować interesującą grę między dwoma podzielonymi różnicą wieku samotnikami skąpanymi jednocześnie w ciszy i muzyce. Anne jest dobrym pracownikiem ale konsekwentnie unika jakiegokolwiek zbliżenia do ciągle zainteresowanego nią Martina.

Wybór jakiego dokonali z czasem zaczyna stwarzać im coraz to większe problemy. Nie mogący pogodzić się z nie dającą mu spokoju niewiedzą Martin, postanawia udać się potajemnie do Amsterdamu próbując dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, która wywróciła mu na starość jego życie. Tej z kolei zaczyna coraz bardziej doskwierać wyobcowanie i ciążyć jej samotność której tak bardzo przecież potrzebowała i której bezgranicznie się poświęciła.

Jak w sumie można było się od samego początku spodziewać (ale nie jest to jakaś wielka wada filmu) dochodzi w końcu do zbliżenia między naszą dwójką współmieszkańców. Aczkolwiek zachowywanie się wbrew samym sobie wiele ich kosztuje. Nie mniej jednak z zachowaniem minimum dystansu, okazują sobie odrobinę ciepła i człowieczeństwa.

Urszula Antoniak w umiejętny i dość zaskakujący sposób rozprawia się z ich podmiotowym zobowiązaniem znanym z początku filmu. Samotnik będzie nim zawsze do końca życia. Bez względu na dokonane wybory. To bowiem stan umysłu i wewnętrznych potrzeb okraszonych indywidualnymi cechami charakteru, a nie realne i zewnętrzne fizyczne posiadanie kogoś w danej chwili lub też nie.

W Nic osobistego rozprawiamy się zatem z definicjami ludzkich wyborów pomiędzy samotnością z wyboru, a tą nabytą i narzucaną na nas z góry przez los. Antoniak starała się pokazać nam ich następujące po sobie konsekwencje i skutki. Plusy i minusy. I powiem szczerze, że nawet jej się to udało. Mądry film.

4/6

niedziela, 4 października 2009

Warto rozmawiać

Kocham cię od tak dawna
reż. Philppe Claudel, FRA, GER 2008
115 min. Vivarto


Nie. To wbrew pozorom nie jest film o motylkach w brzuchu. Tytuł jest być może i trochę mylący, choć z pewnością w opowieści zaserwowanej nam przez uznanego francuskiego pisarza - Philippe Claudela, aż kipi od skrywanej silnej wrażliwości stworzonych przez siebie bohaterów. Przez lata pisał o nich powieści, tym razem wziął do ręki kamerę aby zarazić widzów podobną i rzeczową analizą ludzkich dramatów z jaką mają do czynienia na co dzień jego czytelnicy.

Żadnej książki Claudela nie czytałem, nie mniej jednak w sposobie jakim szkicuje opowieść w swoim pełnometrażowym debiucie, daje się odczuć literackie podejście do sztuki filmowej. Mamy do czynienia ze świetnie opisaną charakterystyką postaci oraz jej wewnętrznym świetnie przedstawionym niepokojem i nieszczęściem. Duża w tym też zasługa odtwórczyni głównej roli, świetnej brytyjskiej aktorki Kristin Scott Thomas. Niemniej uważam jednak, że nawet najlepsi aktorzy nie uratują źle wyreżyserowanego filmu.

Scott Thomas gra w filmie Juliette. Poznajemy ją chwilę po tym jak opuszcza zakład karny w którym spędziła ostatnie 15 lat swojego życia za jakże haniebny czyn jakim jest morderstwo. Nie napiszę kogo, nie chcę spoilerować. Claudel nie śpieszy się nam z odkryciem wszystkich kart, stąd o jej mrocznej przeszłości dowiadujemy się stopniowo czekając z kulminacją napięć do ostatnich minut filmu. Zanim jednak do tego dojdziemy, Juliette wyda nam się dość odpychająca. Zamknięta w sobie, oszczędna w słowach, mało kontaktowa i przynajmniej ja nie darzyłem jej z początku wielką sympatią. Z resztą nie tylko ja.

Juliette po wyjściu z więzienia przygarnia jej młodsza siostra Lea. Już od samego początku czuć wielki dystans i niezręczność sytuacji. Siostry nie umieją się między sobą porozumieć. Wszystko co do siebie mówią jest wymuszoną dyplomacją i grą słownych niedopowiedzeń. W domu rodzinnym Lei, na Juliette czeka wyjątkowo międzynarodowe towarzystwo. Mąż Luc (no ten akurat francuz), adoptowane dwie dziewczynki z Wietnamu, oraz senior rodu, niemowa polskiego pochodzenia. Do tego jeszcze dochodzą dość egzotyczni przyjaciele rodziny. Nienajlepiej czująca się na wolności oraz w nowym towarzystwie Juliette, stara się minimalnym nakładem sił przetrzymać ten okres do czasu znalezienia sobie pracy oraz własnego mieszkania. Nie mniej jednak Juliette nieustannie irytuje i razi swoim nastawieniem anty wszystkich współlokatorów na widzach skończywszy.

Jednak już od samego początku i pierwszego zetknięcia się Juliette z Leą, da się odczuć skrywany ból i cierpienie u obu sióstr. Claudel z każdą minutą będzie go pielęgnował i umiejętnie podsycał atmosferę, by na końcu doprowadzić do emocjonalnej erupcji wulkanu. Dowiemy się wtedy nie tylko o zakopanych przed laty głęboko tajemnicach, ale i zmienimy swoje nastawienie do głównego motywu przewodniego filmu jakim jest nie tyle zbrodnia i kara, co próba odkupienia swoich win uwięzionych w szponach wstydu i zakłamania.

Niezbyt dotąd sympatyczna Juliette koniec końców okaże się wspaniałą, silną i dojrzałą kobietą której będziemy dalej już tylko kibicować. I to właśnie jest największą siłą tego filmu. Claudel poprzez inteligentne sterowanie emocjami i prowadzenie widza za rączkę przez zawiłe zakamarki ludzkich umysłów, potrafi wmówić człowiekowi że nawet morderstwo może być szalenie piękne i szlachetne.

Kocham cię od tak dawna to niezwykle mądra i subtelna analiza jednego z ludzkich tragicznych żywotów, w którym to jednak można odnaleźć wiele z życia jakie doskonale już znamy z autopsji. Krzepiące zakończenie i wyciągnięte przez Claudela na koniec wnioski podkreślają tezę iż warto ze sobą rozmawiać. Warto mieć też obok siebie kogoś bliskiego, kogoś kto wysłucha i zrozumie nawet wtedy kiedy nie chcemy się z nikim i niczym dzielić. Kapitalny debiut filmowy Philippe. Z pewnością jeden z lepszych europejskich dramatów jakie widziałem w ostatnich latach. Do tego po mistrzowsku zagrany. Zdobywca wielu prestiżowych nagród. Warto więc udać się do kina i poszukać trochę naturalnego ciepła w dość chłodne już niestety wieczory.

5/6