wtorek, 22 września 2009

Życie to nie bajka

Dedykacja
reż. Justin Theroux, USA, 2007
95 min.


Od pewnego czasu jestem mocno nie na bieżąco z filmami. Zalegają mi na dysku różne ciągle napływające z wielu stron produkcje i zwyczajnie nie mam czasu rzucić na nie okiem. O wiszących recenzjach nawet nie pomnę. Jedną z zaległości jest widziana wczoraj Dedykacja Justina Theroux'a. Film wyróżniony na Festiwalu w Sundance w 2007 roku. A to dla mnie dość wysokich lotów rekomendacja.

Theroux jest przede wszystkim aktorem. I to chyba dość marnym, bo jak dotąd żadną rolą nie zapadł mi w pamięci. I to mimo tego że grał drugi plan u samego Lyncha. Justin postanowił jednak rozszerzyć swoje gwiazdorskie CV wpisując weń pozycję "reżyser". No i cóż. Chyba warto było.

Dedykacja ma bez wątpienia spory potencjał. Porównuje się ją nawet do jednego z moich ulubionych filmów ostatnich lat, jakim jest Garden State. Już sam opis filmu zachęca do włączenia play w swoim odtwarzaczu. Niepokoiło mnie tylko na początku nazwisko odtwórczyni jednej z głównych ról - Mandy Moore. Dla niekumatych... Panienka Moore to taka tam amerykańska gwiazdeczka która a to trochę śpiewa, a to gra w filmach. W jednym jak i drugim przypadku powala na kolana co najwyżej 15 letnie miłośniczki koloru różowego i radia Eska.

Mimo wszystko liczyłem że dość oryginalna fabuła obroni się sama. I przyznam że do połowy filmu jest całkiem nieźle. Poznajemy Henry'ego, autora bajek dla dzieci, który (posługując się możliwie największym skrótem myślowym) jest skończonym bydlakiem i irytującym ekscentrykiem nienawidzącym życia w ogóle, jak i innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Jest jednak jedna osoba która mimo zaporowej emocjonalnej tarczy antyrakietowej w którą wyposażony jest przez życie Henry, próbuje go rozumieć oraz niwelować na bieżąco jego wszech maści dziwactwa i uprzedzenia. To Rudy, jego wieloletni wspólnik, ilustrator bajek z którym pracuje i spędza prawie każdą wolną chwilę. Mają wyrobione przez lata swoje nietypowe standardy pracy. Np chodzą do kina porno szukając inspiracji do nowych bajek dla dzieci, czy też przesiadują całymi godzinami na dachu obserwując przez lornetkę innych ludzi. Henry jest dla Rudy'ego niczym syn którego nigdy nie miał. Mimo iż nie ma rodziny, jest stary i samotny, stara się poprzez swoją nabytą życiową mądrość przekazać jak najwięcej rad młodemu i niedopasowanemu do życia w społeczeństwie Henry'emu. Ten jednak jest odporny na jego sugestie i podąża po dobrze już znanej oraz wydeptanej przez samego siebie buntowniczej ścieżce życia.

Jednak do czasu. Rudy raptem umiera na raka i Henry zostaje sam z niedokończoną książką oraz przygniatającą go pustką z którą to zdaje sobie nie radzić. Jego szalenie wymagający wydawca zobowiązany do przestrzegania terminów, nakazuje mu dokończenie książki wraz z nowo znalezionym przez niego ilustratorem, przy zupełnej okazji kobietą, młodą Lucy (wspomniana Moore). Dla kogoś kto w trudnych sytuacjach kładzie się na plecach przygniatając klatkę piersiową ciężkimi książkami, oraz czerpie garściami z wielu irracjonalnych standardów z których na co dzień korzysta chory na nerwicę natręctw i fobii detektyw Monk, nagłe zaburzenie porządku świata jakie znał i współpraca z zupełnie obcą oraz obojętną mu dziewczyną stanowi nie lada wyzwanie. Z resztą nie tylko dla niego.

Zaczyna się więc bardzo interesująca gra gestów i słów, polegająca na lepieniu gliny z dwóch zupełnie niekompatybilnych kawałków szkła i metalu. Henry na dzień dobry przyjmuje dość osobliwą taktykę. Obraża Lucy i z prędkością serii pocisków wypadających z lufy kałacha wali w nią wszystkim co tylko mu ślina na język przyniesie. Wyraźnie urażona tym faktem prosta i wrażliwa dziewczyna szybko się poddaje. Jednak zmotywowana dużą premią od wydawcy zaciska zęby i stara się znaleźć wspólny język z tą dość osobliwą ludzką jednostką.

I właśnie do mniej więcej tego etapu film ogląda się naprawdę świetnie. W drugiej jego części jednak do głosu zaczynają dochodzić demony charakterystyczne dla tanich komedii romantycznych. Oczywiście jak łatwo nam się domyślić, między naszą dwójką bohaterów zaczyna iskrzyć. Jednak rzecz jasna na drodze do pełni szczęścia stają różne większe bądź też mniejsze komplikacje. Momentami irytują, czasem jest nawet zabawnie, jednak dość wysokiego poziomu pierwszej części filmu raczej już nie osiągają. A szkoda.

Film kończy się dość sztampowym happy endem. Jest przewidywalnie i bardzo schematycznie. Całość ratuje co prawda niezła gra aktorów. Nawet krytykowana przeze mnie Mandy Moore zagrała bardzo poprawnie, a momentami wręcz świetnie i całkiem przekonująco. Do tego Justin Theroux nawet w momentach kiedy było trochę kiczowato i za cukierkowato, starał się wszystko pokazać w taki sposób, aby widz odczuwał iż obcuje z kinem bardziej niszowym i mimo wszystko ambitnym. Jest więc ciekawa muzyka, fajne wstawki operatorskie i niezłe zdjęcia. No ale niestety brakuje dopracowania scenariusza.

Nie mniej jednak polecam film. Jest w sam raz na nadciągającą w naszym kierunku jesienną szarówkę. Lekko i przyjemnie, momentami wręcz rewelacyjnie. Ci którzy szukają w tego typu produkcjach szczęśliwego zakończenia i zwariowanego romantycznego wątku między dwoma oryginalnie naszkicowanymi postaciami, z pewnością się nie zawiodą. Wspomniany Garden State czy Zakochany bez pamięci, które przynajmniej w teorii prezentują zbliżony poziom artystyczny, bez wątpienia nadal mogą czuć się niezagrożone nagłą utratą przodownictwa. Jednak Dedykacja nie powinna też nabawiać się z tego powodu żadnych kompleksów.

4/6


niedziela, 20 września 2009

Idzie młodość

34. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Nagrody przyznane.


Największa śmietanka polskiego kina bawiła się w ostatnich dniach w Gdyni, gdzie oto w dniu dzisiejszym został ogłoszony przez przewodniczącego jury - Krzysztofa Krauze, werdykt na który czekało wielu miłośników polskiego kina.
Myślę że wyniki są na pierwszy rzut oka dość zaskakujące, ale w sumie po przejrzeniu listy członków jury, dziwić za bardzo nie powinny.

Generalnie w tym roku rządziły filmy nakręcone przez młodych twórców. To cieszy. Widać że coś się ruszyło w polskim filmowym bagienku. Czas pokaże, czy to tylko jednorazowy skok w bok, czy trwała tendencja.

Złote Lwy za najlepszy polski film roku powędrowały do debiutanta, Borysa Lankosza, za film Rewers.
Mówiło się o nim, że to murowany faworyt. Nie wiele więcej potrafię o nim napisać. Ale sam fakt że szacowne jury przyznało tej produkcji w sumie sześć statuetek, świadczy o jego wyjątkowości. Cóż... sprawdzimy. W kinach pod koniec listopada. Poza tym został też naszym kandydatem do Oscara. Mam mieszane odczucia.

Jeden z najgłośniejszych tytułów tego roku, Wojna polsko-ruska, w sumie otrzymała 4 nagrody. W tym za najlepszego aktora (Szyc).

Najlepszym reżyserem w 2009 roku został Wojciech Smarzowski za Dom zły o którym słyszałem same dobre rzeczy. Ci co go widzieli, porównują go do świetnego Fargo. Nagroda ta tylko spotengowała moją prywatną ciekawość.

Z całego zestawienia warto bez wątpienia zwrócić uwagę jeszcze na jeden film. Mowa o Lesie Piotra Dumały, który otrzymał Nagrodę specjalną jury, a w kuluarach ponoć szeptano iż to najlepszy film, ale trudny i niszowy. Spodoba się pewnie tylko smakoszom kina.


Oto pełna lista nagrodzonych:


Złote Lwy: Borys Lankosz "Rewers".
Srebrne Lwy: "Wojna polsko-ruska"
Nagroda specjalna jury: "Las"
Reżyseria: Wojciech Smarzowski ("Dom zły")
Scenariusz: Łukasz Kośmicki i Wojciech Smarzowski ("Dom zły")
Debiut reżyserski: Katarzyna Rosłaniec ("Galerianki")
Aktorka: Agata Buzek ("Rewers")
Aktor: Borys Szyc ("Wojna polsko-ruska")
Aktorka drugoplanowa: Dorota Kolak ("Jestem Twój")
Aktor drugoplanowy: Marcin Dorociński ("Rewers")
Debiut aktorski: Filip Garbacz ("Świnki")
Zdjęcia: Marcin Koszałka ("Rewers")
Muzyka: Włodzimierz Pawlik ("Rewers")
Scenografia: Elwira Pluta ("Magiczne drzewo", "Wszystko co kocham")
Montaż: Paweł Laskowski ("Dom zły")
Dźwięk: Mateusz Adamczyk ("Wojna polsko-ruska")
Kostiumy: Anna Englert ("Wojna polsko-ruska", "Handlarz cudów")
Charakteryzacja: Mirosława Wojtczak, Ludmiła Krawczyk i Waldemar Pokromski ("Rewers")

środa, 16 września 2009

Sto procent

Bękarty wojny
reż. Quentin Tarantino, USA, GER, FRA, 2009
153 min. United International Pictures



Mój kumpel mawiał kiedyś, że nie sztuką jest zdobyć piękną kobietę, sztuką jest ją przy sobie zatrzymać na dłużej, oraz rozkochać w niej swoje nawet największe zboczenia i wady. Sentencja ta, jak ulał pasuje do filmów Tarantino i mojej skromnej osoby. Wbrew pozorom nie jest niczym wyjątkowym nakręcenie filmu. Wybitne jest dopiero zrobienie go po swojemu, przemycając w nim największe prywatne fantazje i odjechane szaleństwa, czarując przy tym swoich widzów, krytyków filmowych, oraz zarabiając na tym wielkie pieniądze. A jeśli robi się to już po raz enty... wtedy wypada tylko nazwać takiego twórcę geniuszem. Co niniejszym czynię, bowiem najnowsza fantazja Quentina właśnie po raz enty mnie sponiewierała.

Praktycznie wszystkie filmy Tarantino łączą w sobie dość błahe i bardzo charakterystyczne dla niego cechy. Przede wszystkim są po mistrzowsku przegadane. Największą siłą jego scenariuszy jest inteligentny i rozbudowany dialog pomiędzy świetnie scharakteryzowanymi postaciami, począwszy od pierwszego planu na dziewiętnastym kończąc. Quentinowi załącza się chyba szósty zmysł dobierając aktorów do swych produkcji. Jest zawsze celnie, zawsze pewnie, zawsze...

Ale najbardziej u niego lubię to, że wydawać by się mogło z przerażającego bezkresu morza kiczu i tandety potrafi zrobić ocean niedoścignionej emocjonalnej doskonałości. Weźmy dla przykładu taki Kill Bill. Krwawa jatka w stylu Jackie Chana, sprowokowana pragnieniem zemsty przez blond piękność, okraszona hektolitrami sztucznej krwi, amputowanymi kończynami i ściętymi głowami. Wszystko to w asyście dość kiczowatej muzyki. Albo przedostatni Death Proof, który nawiązywał do niskobudżetowego tandetnego kina exploitation. Gdyby nakręcił je kto inny, prawdopodobnie nigdy byśmy o nich nie usłyszeli. No, chyba że podczas gali wręczania nagród Złote Maliny. Innymi słowy. Tarantino z gówna potrafi wyrzeźbić nawet rollercoaster.

Quentin płodząc swoich basterdsów, udowodnił przy okazji jeszcze jedną ważną i charakterystyczną dla wielkich twórców rzecz. Mianowicie potrafi się świetnie odnaleźć w każdej konwencji, czy to tworząc film o gangsterach, mistrzach wschodnich sztuk walki, czy też wtykając swoje paluchy w bardzo delikatny (zwłaszcza u nas) temat, jakim jest bez wątpienia II WŚ. Najbardziej mnie zdumiewa ta jego perfekcyjna powtarzalność i wręcz bolesna systematyczność. Wszędzie stosuje te same triki i zawsze mu się to opłaca. Moja koleżanka uznała to jednak za wadę filmu. Że przez to jest mało zaskakująco i bardzo przewidywalnie. Cóż... Mnie to akurat nie razi. W Bękartach dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. Takiego jakiego pokochałem i na jakiego punkcie zwariowałem oglądając przed laty Wściekłe Psy. Po co zmieniać coś co nadal bawi tak samo dobrze?

Zamiast na fabule, która według mnie i tak we wszystkich filmach Tarantino jest najmniej ważna, skupię się na jego sposobie ekspresji i wspomnianych filmowych trikach do których mam po prostu słabość.

Na dzień dobry w oczy rzuca się kiczowata muzyka i nieśmiertelna już żółta grafika napisów. Formalnością staje się więc przedstawienie widzom na żółto nazwiska reżysera. Dalej... quentinowskie chaptery. Każdy rozdział jest dla mnie oddzielnym filmem. Nie ważne są późniejsze powiązania postaci, ich losy, przeszłość i przyszłość. Dla Tarantino liczy się teraźniejszość. Dana chwila, mimika twarzy i słowo mówione. Następny rozdział to już nowa opowieść, nowi bohaterowie i nowe wydarzenia. Będziemy się z tym mierzyć później. To tylko potęguje przyjemność obcowania z jego filmami.

Tarantino pokazuje to wszystko w taki sposób, żeby widz miał wystarczająco czasu na to aby polubić daną postać, bądź aby zdążył ją znienawidzić. Czasu mamy na to bardzo dużo. Sceny są bowiem bardzo długie i przeciągnięte do irracjonalnych wręcz granic możliwości. Każdy bohater danego rozdziału, nawet jeśli gra niemowę, scharakteryzowany jest przez daną sytuację bądź okoliczność w taki sposób, że wiemy kiedy owa niemowa straciła swoją naturalną zdolność wysławiania się, a nawet co jadła na śniadanie przed pięcioma laty. Oczywiście to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale chodzi mi o uwypuklenie ogromnej skuteczności w przekazie Quentina i jego ponadprzeciętnych charakteryzatorskich zdolności.

Tytułowe Bękarty Wojny wcale nie są więc o żydowskiej grupie tępiącej napotkanych na swojej drodze nazistów. To tylko chwilowi bohaterowie kilku rozdziałów. W jednym ich się lubi i polewa z dowcipów oraz okolicznościowej groteski, w innych Brad Pitt vel Marlon Brando zaczyna już wręcz irytować, a jego dawną rolę przejmują inni. Choć to też sztuka, i jak na mój nos, zupełnie nieprzypadkowy zabieg. Dla mnie jednak znacznie ważniejszą postacią i w ogóle największym zwycięzcą całego filmu jest Pułkownik Hans Landa (Christoph Waltz). Nie dziwię się że dostał Złotą Palmę. Bezwzględna i według mnie wkrótce kultowa już rola inteligentnego i okrutnego w swojej przebiegłości "łowcy żydów", to absolutna kwintesencja filmowych postaci stworzonych przez Tarantino. Taka wisienka na torcie, którą to Quentin serwuje nam ją już w pierwszym rozdziale Bękartów. A to i tak przecież tylko mały fragment kapitalnie ułożonej układanki, która cieszy oko jako całość, właśnie dzięki szczegółom zamieszczonym na małych jej kawałeczkach.

Tarantino, mimo że pozwolił sobie na zamach ręką w kierunku twardych faktów historycznych, nie razi sposobem rysowania historii na nowo i po swojemu. Myślę że nawet w naszych (polskich) realiach, w których kult świętości zaszłości historycznych, oraz nasza martyrologia i odziedziczona po przodkach duma narodowa, pozwala z przymrużeniem oka spoglądać na quentinowską zabawę w wojnę. Jego świadoma żonglerka twardymi faktami jakoś mi nie przeszkadzała i to mimo, że zwykle jestem na to uczulony. Nawet miałem radochę (uwaga spoiler) oglądając scenę w której to przygłupiego Hitlera rozstrzeliwali w kinie żydowscy "makaroniarze" (koniec spoilera). Jeśli ktoś z góry zakłada że nie życzy sobie naginania faktów historycznych i nie obchodzą go intencje twórców... no to trudno. Niech lepiej Bękartów nie ogląda. Nie mniej jednak trzeba zaznaczyć, iż wojna jest tu tylko tłem dla motywu przewodniego filmu, jakim jest zabawa w dobre i rozrywkowe kino. Po prostu.

Kierując się starą filmowa maksymą, która mówi o tym, iż filmów wybitnych nie da się opowiedzieć, najlepiej będzie jak zwyczajnie zakończę swój i tak pewnie trochę przydługi wywód o Bękartach. O tego typu filmach można by rozmawiać godzinami. Można bez końca wychwalać kapitalne aktorstwo i porażający humor tkwiący w dialogach. Z każdym kolejnym jego obejrzeniem zapewne dostrzegę w nim zupełnie nowe i nieodkryte wczoraj za pierwszym razem w kinie tarantinowskie pierdy i popierdółki. Bękarty zapewne nie dorównują Pulp Fiction, bo też czy można sobie wyobrazić produkcję której udałaby się owa sztuka? Ale to zupełnie nie szkodzi. Quentinowi i tak chodziło o coś innego. Chciał pokazać światu, że nadal jeszcze potrafi dobrze bawić się za kamerą. Z kina wyszedłem z poczuciem stuprocentowego zaspokojenia i usatysfakcjonowania. Nadal dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. I oby jeszcze długo nic się nie zmieniło.

6/6

piątek, 11 września 2009

Zbrodnia i kara

Zniknięcie
reż. Erik Poppe, NOR, 2008
90 min. Vivarto


Każdy wiek ma swoje prawa. Ot, stara jak świat maksyma. W każdym wieku popełniamy liczne błędy, a ich całościowe zsumowanie dobitnie przekłada się na nasz poziom życiowego doświadczenia. Im mniej ich popełnimy, tym świat nasz będzie piękniejszy. Przynajmniej w teorii. Ale też życiowe niepowodzenia oraz dokonane w przeszłości przez nas złe i nietrafione wybory, potrafią człowieka czegoś nauczyć. Spowodować że inaczej spojrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. Czasem potrafimy zrozumieć swój błąd i wyciągnąć z niego odpowiednie wnioski, a czasem tylko beznamiętnie się w nim zatracamy. Norweg Erik Poppe postanowił w swoim najnowszym filmie właśnie opowiedzieć o błędach młodości, ich bolesnych konsekwencjach, a przede wszystkim o żmudnej i ciężkiej próbie odkupienia swoich win. Czy jest to w ogóle możliwe? Czy można choćby najczystszą teraźniejszością zamazać swoją wstydliwą przeszłość?

Skandynawskie kino znane jest ze swojej bezpośredniości, bezkompromisowości i barwnego minimalizmu w przekazie. Nie inaczej jest i tym razem. Poppe skupia się na tym wszystkim co jest nienazwane i niedopowiedziane. Posiłkuje się dobrze dobraną i trafną muzyką, zabawą z kamerą oraz mistrzowską i szczerą grą aktorów.

W Zniknięciu mamy do czynienia z żywotem Jana, którego poznajemy w więzieniu. Odbywa wyrok za spowodowanie śmierci małego dziecka. Jest to jednak już inny Jan niż przed laty, kiedy to jako nastolatek popełnił bolesny błąd, który odcisnął się piętnem na całym jego życiu. Poppe korzystając z retrospektywy, bawi się pętlą czasu wracając co i rusz do lat młodości Jana, do jego najtragiczniejszego w skutkach czynu. A powstałe w ten sposób konsekwencje ukazuje koncentrując się na teraźniejszych krzywych oraz mimice twarzy dorosłego już Jana.

Po latach otwiera się jednak przed nim szansa na powrót do życia znanego tylko z jego młodzieńczych i beztroskich szczeniackich lat. Dostaje szansę na wyjście warunkowe oraz pracę kościelnego organisty w niedużej parafii, której notabene pastorem jest (to nawet w salonach Ery jest niemożliwe) młoda i piękna Anna. Janowi, a od tej pory już ukrywającemu swoją prawdziwą tożsamość Thomasowi, bardzo zależy na nowej pracy oraz jak najszybszym dostosowaniu się do nowych otaczających go realiów. Jednak zadra z przeszłości nadal nie daje mu spokoju, a śledzące go konsekwencje i na wolności zdają się zbliżać do niego z prędkością wprost proporcjonalną do jego autentycznego wysiłku włożonego w próbę wtopienia się w uczciwy świat pozbawiony brutalności i okrucieństw.

Ale zanim do tego dojdzie, Thomas wpierw rozkochuje w sobie uroczą panią pastor o pięknych oczach. A jej kilkuletni syn (celowo łudząco podobny do chłopca którego "nie chcący" zabił Thomas - kapitalna zagrywka Erika) wyraźnie już od samego początku zaczyna darzyć sympatią nowego organistę. Jednak jak to stosunkowo łatwo było przewidzieć, beztroska sielanka nie mogła trwać długo. Ukrywane bolesne tajemnice i kłamstwa prędzej czy później zawsze wychodzą na światło dzienne, siejąc przy okazji okrutne i często bezpowrotne spustoszenie. Jednak Poppe postanowił rozprawić się z grzechem przewodnim tej opowieści w dość zaskakujący i oryginalny sposób. Otóż w mniej więcej połowie filmu, dochodzi do nieoczekiwanego zwrotu wydarzeń, a przede wszystkim narracji. Jan Thomas staje się nagle postacią drugoplanową. A do głosu dochodzi matka zabitego przez niego chłopca. W zupełnie przypadkowy sposób ich ścieżki życiowe niechcący krzyżują się ze sobą pod strzechą domu bożego.

I właśnie w tym momencie z dość przyzwoitego filmu robi nam się kino wręcz wybitne. Nie ma bowiem dla mnie nic piękniejszego niż inteligentne wzbudzenie we mnie zaskoczenia oraz ciekawości w połowie i tak już dość ciekawego seansu.

Poppe w pierwszej części filmu skupił się na historii Jana Thomasa, budząc w widzu mimo wszystko litość i dużo sympatii skierowanej pod adresem mordercy. W drugiej zaś, skoncentrował się na dramacie matki, w której po wielu latach od tragedii nadal tkwi żal i cierpienie. Dochodzi więc do arcyciekawego zderzenia dwóch światów i dwóch jakże różnych spojrzeń na jedno i to samo wydarzenie. Mało tego. Poppe w jednym jak i drugim przypadku serwuje wieloma przemyślanymi argumentami, które widz wykorzystuje wedle własnego uznania optując za jedną ze stron. Oczywiście morderstwa i to jeszcze małego dziecka, w żaden sposób usprawiedliwić się nie da. Jednak w asyście okoliczności łagodzących potrafi człowieka zbić trochę z tropu. Ale nie matkę. Dla niej utrata swojego pierworodnego zawsze będzie odbierana w ten sam sposób. Jej oczami widzimy ten sam ciąg wydarzeń doświadczony już w pierwszej części filmu. Zaczyna nam w zupełnie logiczny sposób wmawiać iż Jan Thomas jest psychopatą zabijającym małe dzieci. Zero litości. Bez przebaczenia. Zemsta i zrobienie czegokolwiek to jej motyw przewodni w którym w końcu się zatraca.

Dochodzi więc do bardzo ciekawego zderzenia ze sobą obu światów. Na jaw wychodzi ukrywana i celowo niedopowiedziana przez twórców historia. W końcu matka i Jan stają face to face. Historia zatacza koło.
Poppe ukazuje to po mistrzowsku. Chylę pokłony. Raz jeszcze na koniec zadaje nam te same pytania. Czy potrafimy wybaczać? Czy umiemy i czy w ogóle chcemy naprawiać swoje stare błędy? Czy da się postawić grubą kreskę i wyrzucić z siebie wszystko co niewygodne? Ale przede wszystkim daje do zrozumienia że warto już od najmłodszych lat traktować swoje życie śmiertelnie poważnie. Każde głupstwo popełnione w młodości odciska się w większym bądź mniejszym stopniu na naszym dorosłym życiu. Niestety nie da się później tego zmazać gumką do ścierania. Warto więc poświęcić filmowi swoją uwagę. Gwarantuję że w pewnym momencie zaskoczy. I to mimo że nie powstał on po to by go polubić. Kwintesencja inteligentnego kina.

5/6

Już są

Wojna w kinach


Jadąc dziś do pracy węgierskim cudem techniki, mimowolnie przejrzałem nagłówki różnych gazet czytanych przez współtowarzyszy niedoli. W każdej mniej więcej to samo... na kulturalnych stronach jeden temat. Bękarty wojny od dziś w kinach. Do tego jakieś małolaty gadały "Tarantino to, Tarantino tamto". No i świetnie. W końcu na nowego Quentina czeka się jak na pierwszą wigilijną gwiazdkę na niebie. W pracy do porannej kawki odpaliłem neta. Na pięć odwiedzonych stron - dziesięć reklam filmu.
Serio bałem się otworzyć lodówkę. Spojrzałem na repertuar kin. No nie jest dobrze. Same multipleksy. Przed oczami stanął mi więc obraz deszczowej soboty wieczór przed jednym z nich. Tłumy różu i bananu, w asyście zapachu spalonego popcornu. Nie... to się nie może udać. Z bólem, ale przeczekam pierwszy weekendowy szturm kin. W tygodniu powinno być luźniej.