poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Drogowskaz moralny

Generał Nil
reż. Ryszard Bugajski, POL, 2009
125 min. Monolith Films


Tak. Zdecydowanie. To jeden z tych filmów, które po prostu trzeba obejrzeć bez względu na swoje prywatne filmowe sympatie i oczekiwania. Tego typu produkcje oceniam według zupełnie innej skali. Chodzi w nich bowiem o coś więcej niż tylko tania rozrywka i doznania estetyczne. Taśma filmowa jest najlepszym i najlepiej przyswajalnym nośnikiem służącym do edukacji. Zwłaszcza młodych pokoleń. Ryszard Bugajski zdaje się doskonale to wiedzieć. Dlatego w dość nowoczesny i przystępny dla wszystkich sposób odkrywa tym którzy nie wiedzą, lub może już nie pamiętają, ważne karty z naszej historii najnowszej.

Generał August Emil Fieldorf (pseudonim Nil) to wielka postać, acz mało "wypromowana" i niemal zupełnie już zapomniana nad Wisłą. Trochę zakurzona wala się gdzieś na półkach naszej historii. A to przecież jeden z najważniejszych bohaterów Polski z okresu II Wojny Światowej. Legendarny dowódca kedywu AK, uczestnik dwóch
wojen światowych, po 1945 roku więzień sowieckich łagrów, jeden z najbardziej tępionych przez sowiecką władzę i polskich pachołków Moskwy przywódca podziemia, w końcu też przez nich oskarżony, osądzony i zdegradowany do poziomu psa, nieludzko torturowany aż w końcu zabity.

Jednak nie jego dramatyczny życiorys jest w tej produkcji najważniejszy. Bugajski pokazuje zupełnie zwykłego człowieka, ojca rodziny i kochającego męża, który ze względu na swoją (w sumie też normalną) postawę, charakter i poglądy, z premedytacją traci wszystko co ma. Poświęca swe życie w zamian za obronę swoich ideałów i przekonań. Bóg, Honor, Ojczyzna. Trzy magiczne słowa. Pełne bólu i krwi, ale równie jakże krzepiące i wzniosłe. To na nich właśnie oparte są najpiękniejsze karty z historii naszego kraju. Piękne ideały, które w dzisiejszych czasach wydają się być już nie modne i zupełnie nikomu niepotrzebne. A przecież powinny.

Idąc do kina nie spodziewałem się wiele. Byłem prawie pewien że ujrzę obraz oparty bardziej na standardach Teatru TV. A tu proszę. Przyjemna niespodzianka. Mimo że filmy historyczne żądzą się swoimi prawami, zwłaszcza w Polsce, to jednak widać tu pewną myśl i naprawdę bardzo przyzwoity poziom techniczny produkcji. Oczywiście nie ma tu olśniewających fajerwerków, ale też i nie mam mu specjalnie nic do zarzucenia. Zdjęcia, montaż, dźwięk. Wszystko stoi na bardzo przyzwoitym, momentami wręcz bardzo dobrym poziomie. Przyjemnie się to wszystko ogląda. Myślę że pomysł Bugajskiego spodoba się również bardzo wymagającemu młodemu pokoleniu. Szkoda tylko że wczoraj w kinie było ich jak na lekarstwo...

Historyczna postawa Fieldorfa, jego upór i niechęć do współpracy z UBecją, powinna być jak najgłośniej propagowana, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. W całej obecnej postkomunistycznej degrengoladzie, piękne ideały zostały kompletnie zatarte, a sowieckie czerwone barwy i te biało-czerwone spod sztandarów Solidarności są dziś już mocno wyblakłe, a także niestety i często ze sobą wymieszane. Generał "Nil" zatem hartuje ducha i prostuje kręgosłupy moralne. Ale przede wszystkim krzyczy, a wręcz nawołuje do ocknięcia się i przypomnienia wszystkim po której stronie barykady powinni się opowiedzieć.

Bugajski być może trochę przejaskrawił postać Fieldorfa. Kapitalna kreacja Łukaszewicza momentami trąci wyolbrzymionym i nienaturalnym patosem w amerykańskim stylu. Ale też mnie osobiście jakoś to specjalnie nie razi. Liczy się przede wszystkim przesłanie. A te jest oczywiste. Strasznie mnie wzruszył wczoraj widok ojca który podczas seansu tłumaczył swojemu małemu synkowi zawiłości i wszystkie te historyczne meandry. Dziecko szczerze i z wielkim skupieniem na twarzy obserwowało i słuchało to co ma do zaoferowania Łukaszewicz na wielkim ekranie, oraz jego ojciec na sąsiednim fotelu. Dlatego też gorąco namawiam na zabranie swoich dzieci lub młodszego rodzeństwa i udanie się wspólnie do kina. Te dwie godziny lekcji historii lepiej im zrobią niż najnowsza gra na Playstation. A i was przeczyści.

4/6

czwartek, 16 kwietnia 2009

To właśnie... dobry film

To właśnie Anglia
reż. Shane Meadows, GBR, 2006
100 min.


No właśnie. Jaka ona jest? Jednym kojarzy się z ziemią obiecaną. Dużym szmalem i zmywakiem. Innym z dobrą sceną muzyczną i świetnymi sklepami. Jeszcze innym z potęgą piłkarską i kolebką ruchu kibicowskiego. Shane Meadows przedstawia nam w swoim filmie Anglię jego młodości. Wielka Brytania z początku lat osiemdziesiątych i jej przyziemna codzienność widziana z perspektywy środowiska robotniczego. W tych oto realiach osadza historię dwunastoletniego zbuntowanego chłopca, który po osobistej tragedii i utracie ojca, postanawia odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

Meadows splata historię Shauna, zamkniętego w sobie outsidera szykanowanego w szkole, ze światem jednej z ważniejszych subkultur tamtego czasu. Skinheadzi, bo o nich mowa, są również i dla reżysera chłopięcą fascynacją. I właśnie oczami młodego chłopaka przedstawia nam filozofię i ideały tamtego pokolenia ogolonych głów.

Dwunastoletni Shaun nie radzi sobie ze swoim życiem. Nie potrafi się pozbierać po stracie ojca który ginie w bezsensownej według niego wojnie o Falklandy. Jego relacje z matką która dwoi się i troi jednak nie wystarczają. Zdecydowanie brakuje ojcowskiej ręki. Przez swoje zamknięcie w sobie i specyficzny styl ubierania, Shaun ma problemy w szkole. Jest szykanowany i wyśmiewany. Jednak wszystko się zmienia w chwili pewnego powrotu ze szkoły, w której to nadziewa się na miejscową bandę skinów. Zrezygnowany Shaun któremu jest już w zasadzie wszystko jedno, poddaje się ich drobnej szyderze i zaczepce. Jednak ku jemu zdziwieniu po chwili ich samozwańczy szef bandy - Woody, proponuje mu przyłączenie się do nich.

Młody i niechciany w swoim środowisku chłopak odkrywa zatem świat, w którym wreszcie odnajduje zrozumienie i akceptację. Szybko przyjmuje narzucone na niego nowe standardy. Zmienia styl ubierania i ku niezadowoleniu swojej matki, goli głowę na pałę. Staje się pupilkiem miejscowej bandy która na niego chucha i dmucha. Rozpoczęte w ten sposób wakacje spędza na szwędaniu się z grupą i oddawaniu się szaleńczej i niczym nie skrępowanej wolności oraz zabawie. Pierwsze kontakty z alkoholem, papierosami... w końcu pierwszy pocałunek i miłość.

Ową sielanką zakłóca pojawienie się dawnego lidera bandy - Combo, który to po odsiadce kilkuletniego wyroku, nawiedza na jednej z imprez całą świetnie bawiącą się grupę. Szybko przejmuje w niej stery, a wyznaczone standardy przez Woody'ego odchodzą w niebyt. Combo myśli inaczej. Jego poglądy mocno się zradykalizowały i zwróciły ku nacjonalistycznego ruchu National Front. Nie wszystkim jednak to się podoba. Dochodzi do konfrontacji i zderzenia ideałów młodych chłopaków.

Nielubiany i lekceważony dotąd przez Combo młody Shaun, jako jedyny stawia się i podrażniony ambicją atakuje osłupiałego Combo. Dzięki temu budzi u niego szczery podziw i szacunek. Na fali lokalnego patriotyzmu, wzniosłych słów i górnolotnych określeń, a także uderzając w to co Shauna bolało najbardziej, czyli śmierć ojca, Combo namawia Shauna oraz kilku chłopaków do przyłączenia się do jego wizji działalności grupy.

Zafascynowany Shaun poddaje się nowym rygorom. Bierze udział w atakach na mniejszości etniczne. Z początku niewinne, z czasem nabierają na swojej sile i wielkości. W tle odbywa się ciągła konfrontacja na ideały i wartości. A jej ofiarą staje się w końcu czarnoskóry członek grupy Woody'ego - Milky. Pod pretekstem kupienia od niego palenia, Combo namawia go do wzięcia udziału w posiadówce jego grupy. Niewinne pogaduchy zamieniają się w końcu w krwawą jadkę której ofiarą pada właśnie Milky. Wszystko to dzieje się na oczach zszokowanego Shauna, dla którego całe zdarzenie jakby otworzyło mu oczy i momentalnie otrzeźwiało. Wzniosłe i słuszne ideały, początkowa dobra zabawa i wolność odeszły momentalnie w zapomnienie.

Shane Meadows na podstawie opisanych wydarzeń ukazuje rozpad i proces transformacji w środowisku Skinheads do jakiego doszło na przełomie lat 70 i 80. Ale nie to wydaje się być najważniejsze w tym filmie. Losy Shauna, jego decyzje, poszukiwania i chłopięce marzenia przyjmują bardzo uniwersalną pozę, która to może przyjąć podobny kształt nawet i w dzisiejszych czasach i pod zupełnie inną szerokością geograficzną. Jest to bardzo interesujące studium dorastania i wpływu środowiska w którym się wychowuje. Cała zawarta w tym filmie ideologia wydaje się więc być tylko tłem i osobistą próbą jej analizy przez byłego wyznawcę z lat swojej młodości.

Zatem bardzo to interesująca produkcja. Okraszona świetnym soundtrackiem. To właśnie od niego zaczęła się moja ciekawość tym filmem. Meadows wiernie oddał też klimat początku lat 80. Taka była wtedy Anglia. A to jest drodzy mili bardzo dobry film.

4/6

I coś dla zmysłów. Czyli to od czego się u mnie zaczęło.
Ludovico Einuadi - Dietro Casa.

sobota, 11 kwietnia 2009

Kochać czy być?

Elegia
reż. Isabel Coixet, USA, 2008
108 min. Monolith Films


Czytając opis pomyślałem że to film dla mnie. Dla zdeklarowanego kawalera z wyboru. Pouczająca opowieść która da mi garść informacji i rad na przyszłość. No bo przecież to musi być strasznie klawe życie na starość. Całkiem sprawny fizycznie i ustawiony materialnie starszy facet po rozwodzie. Uznany profesor literatury i krytyk teatralny. Klasowy wolny strzelec. Wielbiciel i wykwintny koneser kobiecego ciała. Bajeruje swoje studentki na swą sławę, poezję i urok osobisty. A w jego sidła wpada w końcu przepiękna Consuela (Penelopka). No czyż można wyobrazić sobie lepsze życie po sześćdziesiątce? Można. Isabel Coixet jak na kobietę przystało... wylewa nam - facetom, wiadro pomyj na głowę. W celu otrzeźwienia rzecz jasna.

Na pierwszy rzut oka film wydaje się prezentować sobą bardzo duży potencjał. Scenariusz bowiem oparty jest na prawdziwej historii opisanej przez Philipa Rotha w bardzo głośnej i uznanej powieści "Konające zwierzę". Niestety nie czytałem, ale po zapoznaniu się z filmową jej interpretacją przez Coixet, pośpieszę czym prędzej do księgarni w celu jej nabycia.

Mamy więc do czynienia z dogłębną analizą fascynacji swoją seksualnością zestawioną z upływem czasu, cierpieniem i chorobą prowadzącą do obumierania ludzkich tkanek. Romans sześćdziesięcioletniego wykładowcy i jego dwudziestoczteroletniej studentki, wydaje się prezentować uczuciowy egoizm i moralną zgniliznę, która to daje dopiero początek rozważaniom nad miłością, śmiercią i przemijaniem.

Życie po sześćdziesiątce Davida Kepesha (fenomenalny Kingsley) kręci się w okół czterech osób. Przyjaciela od serca George'a, z którym to bez przerwy analizuje swoje życiowe i dręczące go problemy podczas gierki w squasha. Kochanki Carolyn, która od lat zaspokaja jego fizyczne potrzeby w zamian za lojalność i uczciwość. Syna Kennetha, którego ciągle unika, a który to ma ogromny żal do ojca za porzucenie jego i matki. W końcu pojawia się ona, śliczna kubanka - Consuela, która wywraca cały jego świat do góry nogami i brutalnie obnaża jego wszystkie słabości.

Z początku Davidowi chodzi o to co nam w większości. O zwykłe przedmiotowe zaliczenie młodego mięska. Kobieta jest przecież najlepsza wtedy, gdy jest młoda, piękna, chętna i jednorazowa. Jednak ten dość szowinistyczny układ szybko wymyka się spod przyjętych przez niego zasad i norm. Zatraca się w permanentnym uczuciu które przez lata pogrążone było w jego bezpiecznych i bogatych pokładach egoizmu, a teraz przyjęło niepokojących go kształtów nad którymi, ten przecież inteligentny facet, zdaje się nie panować.

Coixet koncentruje się przez cały film przede wszystkim na samym Kepeshu. Na jego przemyśleniach, analizach i posunięciach. Każda z pozostałych czterech osób wydaje się być w tym filmie tylko dodatkiem, zjawami które sam powołał do życia David. Filozoficzne wywody i relacje między nimi stanowią dla niego drogowskaz z którego wskazówek niekoniecznie pragnie korzystać. Fascynacja Consuelą skontrastowana z jego lękiem przed nieuniknionym upływem czasu, jest motorem napędowym jego obecnej egzystencji. Odczuwa strach przed jej utratą, a jednocześnie niechęć do akceptacji jej bliskości i współuczestnictwa w swoim dotąd bardzo surowym i sterylnym świecie. Jak bowiem pogodzić ze sobą strach przed samotną starością i śmiercią z egoizmem i swoją niemożnością nawiązania autentycznej więzi z drugą osobą?

Isabel Coixet próbowała dać w Elegii odpowiedź na to jak i kilka innych postawionych wyżej pytań. Chyba nie do końca potrafiła się z tego mimo wszystko dość trudnego zadania wywiązać. Naostrzyła mi jednak mocno apetyt na wgłębienie się w tą interesującą sferę filozoficznych wywodów. Dlatego właśnie sięgnę po źródło i poszukam interesujących mnie odpowiedzi w książce Rotha.

A Elegia? No cóż. To szalenie intymna i szczera opowieść o życiu i śmierci. Okraszona wybitnymi rolami Kingsleya i Cruz. Bardzo klimatyczna i namoczona w kieliszku czerwonego wina. Zdecydowanie warta wypicia. Nie podoba mi się co prawda zakończenie historii, no ale nie musi. Grunt że sprowokowała mnie do współudziału i zestawienia swojego prywatnego życia względem doświadczeń i wysuwanych wniosków przez Kepesha. Świetny wykład Panie Profesorze. Szkoła życia.

4/6