piątek, 27 marca 2009

Jego wysokość przypadek

Na krawędzi nieba
reż. Fatih Akin, TUR, GER, 2007
122 min. Kino Świat


Turcja ostatnio jest na fali wznoszącej. Po smacznej konsumpcji "Trzech małp", sięgnąłem po inne, trochę wcześniejsze, ale też i głośniejsze tureckie dzieło. No... może nie do końca tureckie, bo i Niemcy dołożyli doń garść eurasków, no ale można przyjąć iż sama myśl jest turecka. "Na krawędzi nieba" został bardzo doceniony przez krytyków i publiczność na niemal całym starym kontynencie. Z punktu widzenia Cannes, jest to najlepszy scenariusz w kinowym roku 2007. A z perspektywy Berlina, nawet i najlepszy film roku.

Fatih Akin to niby turek, ale jednak urodzony i wychowany w Hamburgu. W 2004 roku nakręcił głośny i najlepszy wtedy w Europie - "Głową w mur". Nazwisko w branży ma więc już wyrobione, a i poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko.

Dla odmiany zacznę od tego co powinno teoretyczne znaleźć się na samym końcu. Mianowicie od razu powiem, że film jest po prostu wspaniały. Akin poraził mnie swoją żonglerką wątkami, którą to wykonuje po mistrzowsku. Także przeplataniem ze sobą fabuły, oraz przemyślanie ukształtowanym i wzorowym przedstawieniem losów swoich bohaterów. Bardzo wyrazistych i szczerych. A jest ich paru.

I tak w pierwszej odsłonie filmu mamy do czynienia z samotnym tureckim emerytem Ali, który to próbując tknąć w swoje zgorzkniałe życie odrobinę radości, namawia prostytutkę Yeter do wspólnego zamieszkania i służenia mu za nie małe pieniądze. Do ich ułożonego w ten sposób prowizorycznego życia dołącza z czasem syn Aliegio - Neyat. Dochodzi jednak do tragedii. Pierwszej, lecz nie ostatniej w tym filmie. W wyniku kłótni z Alim, Yeter umiera. A jej oprawca trafia za kratki. Neyat postanawia odnaleźć córkę Yeter - Ayten, która żyje w Turcji nieświadoma prawdziwej profesji swojej matki. Lecz w wyniku swojej nielegalnej działalności anarchistycznej, ta zmuszona jest do nielegalnej ucieczki do Niemiec, gdzie postanawia przy okazji odnaleźć swoją matkę. Skomplikowane? To dopiero początek.

Zatem drogi naszych bohaterów zaczynają się powoli ze sobą krzyżować, a ich losem zaczyna sterować jego wysokość przypadek. Wszystko zaczyna kręcić się coraz szybciej, a do naszych wyselekcjonowanych i polubionych już dotąd bohaterów, dołączają równie charakterystyczni jak oni, nowi. Poznajemy zatem przypadkowo zapoznaną w Niemczech nową przyjaciółkę Ayten - Lotte, a po chwili i jej matkę. Urzekająca i jakże wymowna jest scena ich poznania. Gdyby Ayten poprosiła o pieniądze kogoś innego z setek przewijających się na uczelni osób, to Lotte może nie skończyłaby swojego żywota w tak tragiczny sposób, a jej zrozpaczona matka koniec końców nie trafiłaby do Istanbułu z nadzieją na jej odnalezienie.

Akin wręcz z chirurgiczną precyzją steruje naszymi emocjami. Ukazując groteskę i demaskując definicję przeznaczenia, uświadamia nam jak bardzo wiele zależy w naszym życiu od podejmowanych w danej chwili decyzji. Jakichkolwiek. Złych czy dobrych, zawsze pociąga to za sobą cały szereg konsekwencji. Jednocześnie ogłasza wszem i wobec, że to czego poszukujemy zawsze znajduje się na wyciągnięcie naszej ręki. Tylko niestety często nie potrafimy się po to schylić. Nasze życie z kolei, oraz chęć jego okiełznania, często prowokuje do działania śmierć, którą to Akin zdegradował w swojej opowieści niemal do taniego banału.

Chylę zatem czoła przed jury festiwalu w Cannes. Scenariusz, również stworzony przez mistrza Akina, zdecydowanie zasługuje na tak wielkie wyróżnienie. To zdecydowanie najmocniejsza strona tej produkcji. Ale nie tylko. "Na krawędzi nieba" to dzieło kompletne. Nie sposób mi znaleźć choć jednego mankamentu w sposobie jego ekspresji, a serio próbowałem. Kapitalnie pokazana jest również wielokulturowość tła w którym toczy się nasza historia. Jej granica i pomost je łączące. Nowoczesne i europejskie Niemcy, kontra trochę obca i głośna muzułmańska Turcja. To tylko dodaje przesłaniom Akina szczypty realności. Bowiem to o czym nam mówi, dzieje się wszędzie. Zasady dla każdego są identyczne, a kręte uliczki naszego życia zawsze prowadzą do jednego celu. Piękny film. Prawdziwy i przekonujący. I co ważne, nie stawia na końcu kropki nad i. Tą tradycyjnie trzeba postawić po seansie samemu.

5/6

sobota, 21 marca 2009

Taplanie się w grzechu

Trzy małpy
reż. Nuri Bilge Ceylan, TUR, FRA, ITA, 2008
109 min. Gutek Film


Rzuciłem okiem zupełnie przypadkiem. W poszukiwaniu inspiracji wygrzebałem ten dość intrygujący tytuł na stronach Gutka. Ceylan to turecki reżyser młodego pokolenia. Zasłynął filmem "Klimaty". W pewnych kręgach okrzyknięty został nawet mianem nowego Bergmana. To wielki zaszczyt, ale też ogromna odpowiedzialność i spore oczekiwania. I właśnie z tego tytułu, oraz z powodu obdarowania "Trzech małp" Złotą Palmą w Cannes (2008 - najlepszy reżyser), postanowiłem rzucić okiem na jego najnowszą produkcję.

Faktycznie. W "Trzech małpach" również da się dostrzec Bergmanowskie naleciałości. Film naszpikowany jest emocjami. Wielkie dłużyzny, mało tekstu, skupienie Ceylana na twarzach bohaterów. Z pewnością nie każdemu to się spodoba. Mnie jednak tego typu narracja przypadła do gustu.

Film opowiada o losach trzyosobowej rodziny żyjącej gdzieś w bloku na obrzeżach Stambułu. Jednak już od samego początku naszego zetknięcia się z nimi, cała trójka rozpoczyna podróż w odosobnienie w którym rządzić będzie zakłamanie i strach. Mąż - ojciec, zgadza się odsiedzieć wyrok w więzieniu zamiast jego szefa. Ten w zamian obiecuje zaopiekować się jego rodziną. Robi to jednak zbyt dosłownie. Żona - matka, zatraca się w zupełnie bezsensownym związku z ich nowym opiekunem. Trzecia małpa - syn, borykający się z problemem samookreślenia odkrywa ów związek i rozpoczyna proces trawienia.

Ceylan nie feruje żadnych wyroków, tylko nakazuje przyglądać się trójce naszych bohaterów. Skupia się na ich relacjach, poczuciu skrzywdzenia oraz licznych niedopowiedzeniach. Gdy z więzienia wychodzi głowa rodziny, sytuacja rzecz jasna jeszcze bardziej się komplikuje. Powoli na jaw wychodzą wszystkie kłamstwa, które odgrzebują przy okazji również inne, stare i tylko pozornie wyleczone rany. Jedna odsłonięta tajemnica prowokuje do ekshibicjonizmu następnej... i następnej.

Z pozoru więc sytuacja wydaje się być beznadziejna. Logika nakazuje, aby związek niewiernej i zagubionej żony ze swoim zrozpaczonym i oszukanym mężem nie miał prawa dalej funkcjonować w podobnym układzie. Jednak cała trójka wybiera inną drogę. Zamykając się w sobie wraz ze swoimi cierpieniami, próbują nie dostrzegać swoich, oraz ich najbliższych grzechów. Trzy małpy żyją dalej tłumiąc w sobie wściekłość, smutek i żal. Ceylan udowadnia nam tym samym, że to droga donikąd. Że prędzej czy później i tak dochodzi do tragedii. Człowiek nie może zbyt długo funkcjonować w tak przyjętej i bardzo niewygodnej pozie.

Faktycznie. Tak też czyni. Dochodzi do tragedii. Jedna z trzech małp zabija czwartą najważniejsza osobę w tym filmie, od której to wszystko się zaczęło. "Wyrywa chwasta" licząc na to, że pozbywając się sprawcy całego zamieszania, wszystko wróci do normy. Niestety tak się nie dzieje. Sytuacja całej trójki jeszcze bardziej się komplikuje.

Tylko otrzeźwienie umysłów. Ich emocjonalne wynaturzenie. A także akceptacja swoich wad i chęć odkupienia win przywraca im względną normalność. Jednak nasi bohaterowie muszą pokonać bardzo długą i wyboistą drogę aby się o tym przekonać. Widz z kolei musi wykazać się ogromnym skupieniem i cierpliwością dla nauk Ceylana. Całą historię opowiada nam w bardzo nieśpiesznym tempie. W dodatku ubierając ją w piękne zdjęcia, prowokuje nas do wejścia w świat trzech małp i poczucia na własnej skórze ich oddechu oraz pełnego emocji dotyku. W pewnym stopniu to mu się udaje. Jednak w całym swoim postanowieniu chyba jednak za bardzo skupia się na detalach, na próbie zobrazowania duszności pomieszczeń i ciężkości czarnych chmur. Nie prosi nas byśmy zrozumieli trzech małp, tylko nam o nich opowiada. Trudny to film. Z pewnością nie dla każdego. Ale nazwisko Ceylana z pewnością należy zapamiętać. Na pewno obejrzę jego następny film.

4/6

niedziela, 15 marca 2009

Siedem prac Asteriksa

Siedem dusz
reż. Gabriele Muccino, USA, 2008
123 min. United International Pictures


Powiem wprost. Nie chciałem go oglądać. Will Smith co by nie zagrał, już chyba na zawsze będzie kojarzył mi się z hollywodzką komercyjną papką. No taki to ich etatowy wykidajło. Gabriele Muccino z kolei to zupełnie obca mi persona z którą dotąd nie miałem styczności. Wiem za to że to już drugi wspólny projekt obu Panów, bowiem w poprzednim filmie "W pogoni za szczęściem", Muccino również główną rolą obdarzył Smitha. Widać zaiskrzyło między nimi, lub jest im po prostu ze sobą dobrze. Oba filmy opisywane są jako emocjonalne killery, czy tam wyciskacze łez, jak kto woli. Cóż... sprawdzimy.

Za namową znajomych i ich zachwytów, postanowiłem więc wyrobić sobie własne zdanie na ów produkt. Robiłem to rzecz jasna z obawami. Mam bowiem często tak, że czasem wiem wystarczająco dużo o nieoglądanym jeszcze filmie, że w związku z tym lepiej będzie jeśli już na zawsze takim pozostanie. "Siedem dusz" wydawał się być standardowym szablonem mego przeczucia.

No i na gorąco po jego obejrzeniu, powiem wam szczerze... że się miło zaskoczyłem. Serio. Z pewnością nie jest to wielkie kino. Tu chyba się wszyscy ze sobą zgodzimy. Ale ma w sobie coś co przykuło moją uwagę oraz wzbudziło całkiem zdrowe i przyjemne emocje. O dziwo wielu pozytywów dostarczył mi na tacy sam niezbyt lubiany przeze mnie Will Smith. Najciemniej pod latarnią? Gdyby zagrał więcej tego typu ról, to kto wie, może nawet i napiłbym się z nim wódki.

Sam reżyser, no cóż... Fellini to on jest. Ale mimo to czuć momentami makaroniarskie spojrzenie na kino. No może nie do końca włoskie, ale europejskiego (nomen omen) ducha oglądając ów dzieło z pewnością można doświadczyć. To naturalnie spora zaleta tej produkcji. Zwłaszcza w początkowym jej dość chaotycznym biegu.

Co do treści. Ta jest niestety zbyt naciągana i patetyczna. Sporo mam jej do zarzucenia. Główny bohater jawiony jest niczym święty. A film opowiada bardziej o żmudnym procesie jego kanonizacji, aniżeli o przekonującej historii z "życia wziętej". Piękna to rzecz jasna postawa, w której to człowiek męczony poczuciem winy i chęci jej odkupienia zrzeka się wszystkiego, łącznie z ze swoimi organami. Doprawdy szlachetne to i godne naśladowania... ale jakby nadludzkie. Gabriele w dodatku naszpikował niemal każdą scenę małymi bombkami, po których eksplozji doświadczamy niesamowicie dużych ilości bólu i cierpienia. Faktycznie więc. Film ów jest killerem. Wolałbym jednak aby zabijał mnie czymś więcej niż notorycznie smutnymi buźkami Smitha, Dawson czy Harrelsona. Nie bardzo pomaga nawet nieźle dobrana muzyka, która zdaje się spełniać rolę sprawozdawcy filmowego dla niedowidzących.

Całkiem nieźle jest za to z narracją i montażem. Zdjęcia też dają radę. Bardzo podoba mi się wspomniany chaos w sposobie przedstawiania scen i bohaterów. Z początku można się nawet nieco pogubić, a to skłania do wytężenia swojej uwagi. Dobry więc to zamysł który w ogólnym rozrachunku raczej pozytywnie nakazuje odebrać film jako całość. "Siedem dusz" o dziwo znacznie bardziej mną wzruszył niż głośniejszy i naszpikowany wyższym budżetem Benjamin Button. A to już duży atut. Tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że z założenia wcale takim miał nie być. Dam mu więc mocną czwórkę. Może i trochę na wyrost, ale uroniona łezka tu i ówdzie... może po prostu była mi potrzebna.

4/6

sobota, 7 marca 2009

Czapki z głów!

Gran Torino
reż. Clint Eastwood USA, AUS, 2008
116 min. Warner Bros. Polska



Do Clinta Eastwooda trzeba chyba po prostu dorosnąć. Dojrzeć emocjonalnie. Umieć spojrzeć na jego dokonania z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Ja zasadniczo nigdy za nim jakoś specjalnie nie przepadałem. Kojarzył mi się raczej z westernami i dość sztampowym kinem akcji klasy B. Jenak jako aktor był i jest nadal dość przekonujący i szalenie charakterystyczny. Lubię te jego wymowne marszczenie brwi i przenikliwy wzrok, a także kilka rewelacyjnych ról. Clint jako reżyser... to niby kino dla twardzieli. Proste w formie i treści. Raczej unikałem jego dzieł, z resztą nawet niewiele z nich widziałem. Nie mój świat i raczej nie moje klimaty. I zapewne tak już pozostanie. Jest jednak małe ale.

Eastwood to również mocne dramaty społeczne. Filmy o życiu i jego odcieniach z całej palety kaprysów. Im starszy, tym robi ich więcej i lepiej. Obowiązkowo rzecz jasna te z jego udziałem i w roli głównej. U mnie zaczęło się od niezłego i dość zaskakującego "Co się wydarzyło w Madison County", ale absolutnym hitem który mnie zwalił z nóg był "Za wszelką cenę" sprzed pięciu lat. I chyba nie byłem w tym odbiorze zbyt osamotniony. Wzruszająca historia ambitnej bokserki zgarnęła 4 Oscary. Potem Eastwood na kilka lat ponownie wrócił do tego w czym czuje się chyba najlepiej. Nakręcił kilka tytułów wojennych i sensacyjnych, raczej bez historii. I kiedy już myślałem, że był to tylko wypadek przy pracy, stary pryk ponownie się spiął, podobno ostatni już raz (mam nadzieję, że blefował). Znowu życiowy dramat, znowu wielki Clint i znowu wielkie wow!

Gran Torino to nie tylko sportowy model Forda. To również symbol-ikona złotych lat siedemdziesiątych w których to nadal wydaje się żyć mentalnie Clint Eastwood aka Walt Kowalski. Walt czy Clint. W moich oczach to jeden i ten sam facet. Cały czas miałem i nadal odnoszę wrażenie, że nakręcił ten film o sobie. O swoich lękach i tęsknotach. Jakby jeszcze przed swoją śmiercią chciał wskazać zepsutemu amerykańskiemu społeczeństwu jakiś drogowskaz. Wskrzesić pewne bliskie mu ideały i patriotyczne wartości na których się wychował, a które to obecnie wydają się być w odwrocie. Przy okazji Eastwood śmieje się głośno w twarz ogólnie rozumianej i panoszącej się tu i ówdzie po całym świecie poprawności politycznej.

Przeczytałem ostatnio w jakimś wywiadzie jego pełną żalu wypowiedź. Skarżył się, że w obecnych czasach nie można już nawet opowiedzieć w towarzystwie niewinnego dowcipu o żółtkach, czarnuchach czy Żydach. Od razu jest skandal, obraza moralności, brak tolerancji, rasizm i idziesz za to siedzieć. Ludziom jakby zaczęło już brakować odrobinę dystansu do samych siebie i do świata w jakim funkcjonują. Dlatego też Eastwood stworzył Walta Kowalskiego, zasłużonego weterana wojennego z Korei, wyposażonego w  twarde i ortodoksyjne życiowe zasady, ale te z wczoraj, czy raczej, z przedwczoraj. Jest też trochę takim rasistą, ale tym z ludzką twarzą (jeśli można to tak w ogóle nazwać). A już na pewno z dość wysublimowanym poczuciem humoru. Jego niedzisiejszość jest w wielu aspektach bardzo moja i bardzo mi bliska. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że Eastwood obdarzył go polskim, nie byle jakim nazwiskiem ;)

Kowalskiego poznajemy w trudnej sytuacji i kondycji psychicznej. Umiera mu żona. Do tego w całej okolicy aż roi się od kolorowych i skośnych. Biali są w zdecydowanej mniejszości, jednak ten uparcie pozostaje na starych śmieciach. Na jego trawniku dumnie powiewa amerykańska flaga, która wydaje się symbolizować wszystko to, z czym Eastwood chce walczyć z pomocą kilku kamer i scenariusza. Kowalski jest zgorzkniały, bardzo złośliwy i wyposażony we wszystkie te cechy, które wydają się być zarezerwowane dla typowego aspołecznego i nieprzyjemnego starca z którym to lepiej nie zaczynać. Jednak już od samego początku, jedyne co we mnie budził nasz poczciwy, rześki staruszek, to ogromną sympatię. Jego kąśliwe komentarze, wulgarny i siarczysty język wcale nie gorszą. W jego wydaniu po prostu bawią, dają do myślenia i uczą.

Mimo jego zacietrzewienia, dochodzi do wielkiego zbliżenia z synem skośnookich sąsiadów. Ich relacje z początku bardzo chłodne i zdystansowane, z czasem nabierają zupełnie ludzkich, ciepłych odcieni. Ale myślę, że Eastwoodowi niezupełnie chodziło o uwypuklenie tego, jak bardzo źle robimy często traktując kolorowych z rasistowską wręcz wyższością. Ja osobiście historię ich wzajemnych relacji odebrałem jako wzorcowy układ ponad podziałami, zawarty we wspólnym interesie. Kowalski nawiązał emocjonalny sojusz z małym "żółtkiem", by na koniec swojego żywota mógł zrobić coś dla innych, tak jakby chciała tego jego zmarła żona. Ich współpraca oparta jest na zdrowych i uczciwych relacjach, ale tych pod dyktando starszego i doświadczonego, lecz jednak BIAŁEGO człowieka. Genetyczna klasowość jest więc mniej więcej zachowana. Kowalski nie musi robić czegoś wbrew samemu sobie, mimo, że ma czasem z tym problemy, jednak rozprawiając się ze wszech otaczającymi go złymi ludźmi, którzy w jego staromodnym światopoglądzie są niczym innym jak chwastami, spełnia się w stu procentach, a przy okazji pomaga innym, teoretycznie obcym mu, zwłaszcza ideologicznie ludziom. Połączenie szorstkiego świata zasad z chłopięcą niewinnością doskonale się zazębia i dopełnia, a twarde i niedzisiejsze zasady życiowe, wcale nie okazują się znów jakieś bardzo kosmiczne i nieakceptowalne (dobra nauka także dla nas samych i tego co się dziś dzieje w Europie).

Nie wiem jak odbiorą ten film biali, żółci, czarni, czy różowi. Zapewne wszyscy zrobią to inaczej. Ja jednak jestem wdzięczny Eastwoodowi za odwagę. Mimo, że nie poszedł na absolutną całość, oraz, że zostawił sobie bezpieczną przestrzeń w sposobie interpretacji, to jednak odbiór Gran Torino jest dla mnie zupełnie oczywisty. I co najważniejsze, zupełnie uniwersalny, bardzo na czasie oraz szalenie międzynarodowy w swoim przesłaniu. Doskonale wpisuje się również w nasz jakże inny, ale bardzo podatny i czyhający na te same zagrożenia polski grunt. Dlatego cieszę się, że powstał oraz, że lada chwila wejdzie do naszych kin. Mam szczerą nadzieję, że obejrzy go wiele zepsutych dzieciaków, a także ludzi wyprutych ze wszelkich zasad moralnych. I nawet jeśli nic a nic z tego nie zrozumieją, może wrócą do niego za lat kilka nieco mądrzejsi i powiedzą tak jak ja teraz: Brawo Brudny Harry! Obyś jeszcze trochę pożył i poopowiadał nam o życiu. Czapki z głów.

5/6



niedziela, 1 marca 2009

Allen tkwi w dialogach

Vicky Cristina Barcelona
reż. Woody Allen, USA, ESP, 2008
96 min. Kino Świat


Wreszcie wpadł mi w ręce długo przeze mnie oczekiwany najnowszy film Allena. Mam niewyobrażalnych rozmiarów słabość do ukazywanej przez Woody'ego swojej wizji świata. Nie ważne czy to tylko jego scenariusz, reżyseria, produkcja filmowa czy książka. Zawsze bawi i prowokuje w ten sam charakterystyczny dla siebie sposób. Uwielbiam jego, momentami mocno irytujący acz wyszukany czarny humor. Pełną absurdu dogłębną analizę ludzkich zachowań. Ośmieszanie ludzkich słabości ze swoim egzystencjalizmem na czele. Analogie i ciągłe nawiązywanie w jego filmach do ludzkiej seksualności, religii i szeroko pojmowanej filozofii życia, spowodowały że punkt widzenia Allena albo się kocha, albo nienawidzi. Ja mam to szczęście że cholernie kręci mnie i zdaje się, doskonale rozumiem to co Allen ma mi do powiedzenia.

W najnowszym swoim filmie Allen jednak po raz kolejny mnie zaskakuje. Kilka razy podczas seansu zastanawiałem się, czy aby mi się przypadkiem coś we łbie nie poprzestawiało i upewniałem się, że to na pewno nazwisko Allena widnieje pod hasłem Reżyser. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autorem tego szalonego obrazu jest sam Pedro Almodovar podany w sosie własnym. Odnalazłem w filmie więcej analogii i podobieństw do tych serwowanych nam przez tego hiszpańskiego skandalisty, aniżeli do cherlawego i neurotycznego okularnika. Mamy więc do czynienia w filmie z etatową muzą Pedra - Penelopką. Jest też jego inny słynny krajan, przystojniak na widok którego kobiety zdejmują majtki przez głowę (Bardem), a całość akcji dzieje się w słonecznej Hiszpanii. Jakby tego jeszcze było mało, to sama historia, intryga i zwrot akcji również na myśl przywodzi mi filmy Almodovara właśnie.

Ile więc jest w filmie Allena samego Allena? Ano na szczęście wystarczająco, a może i nawet ciut więcej. Przede wszystkim Allen tkwi w dialogach. Te jak zwykle są soczyste, przemyślane, pełne humoru i groteski. Woody po mistrzowsku dodaje do tej dość lekkiej i w sumie banalnej letniej opowiastki, pełnych uroku komplikacji, które to kołyszą emocjonalną huśtawkę na prawo i lewo. Raz jeszcze na lewo i ponownie w prawo...

Niemal w każdym momencie trwania filmu i w każdej klatce czuje się hiszpański temperament produkcji. W kinie na ten seans powinno się montować fotele Seata. Aż dziw bierze że coś takiego może wyjść z pod ręki zadeklarowanego neurotycznego nowojorczyka. Może Woody był na wczasach w Hiszpanii i wpadła mu w oko jakaś miejscowa piękność? Cokolwiek było tego przyczyną, fakt stał się faktem. Zrobił film słoneczny, lekki, łatwy i przyjemny, w sam raz dla kobiet. Tak też go właśnie cały czas odbierałem. Jakbym to nie ja był jego docelowym odbiorcą. Choć w sumie faceci obejrzeć go również powinni. Dowiemy się z niego wiele ciekawych prawd o relacjach damsko-męskich i damsko-damskich. Może i nie odkryjemy Ameryki, ale się przyda. Np. dowiemy się jak szybko i skutecznie uwieść Scarlett Johansson.

Ideałem jednak będzie rzucenie okiem na "Vicky..." w towarzystwie kobiety. Swojej, nabytej, adoptowanej, czy cudzej i pożyczonej. Nie ważne. Wtedy film sprowokuje do być może ciekawej dyskusji. Jeśli nie... to znaczy że twoja kobieta już myśli o spakowaniu się i potajemnym wykupie oferty last minute, która to zabierze ją jak najszybciej do słonecznej Barcelony. Bądźcie więc czujni i nie puszczajcie ich samopas w południowe kierunki kontynentu ;)

Jak więc oceniam sam film? W sumie pozytywnie. Urzekły mnie kobiece role. A zwłaszcza jedna. Nie, nie mam na myśli słodkiej i naiwnej Scarlettki. Nie mówię też o uwodzicielskiej i pełnej hiszpańskiego temperamentu wyrafinowanej Penelopce. Najlepiej chyba wypadła trzecia z nich. Ta najmniej seksowna i wylansowana, Rebecca Hall. To właśnie ona najbardziej mnie uwiodła w tym filmie. Może właśnie dlatego że najmniej się starała?

Na pewno nie będę też zdejmować majtek przez głowę na widok Bardema. Choć dzięki niemu chyba jeszcze bardziej zrozumiałem ten fenomen przystojnych południowców, na których widok nasze kobiety są w stanie wydać z siebie takie odgłosy, jakich nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. I pewnie nigdy już nie usłyszymy.

Nie jest to film do jakich przyzwyczaił nas Woody Allen. Nie oznacza to jednak że jest przez to gorszy, czy też lepszy. Jest inny. Tak jak wakacje w Hiszpanii są inne niż te spędzone nad polskim morzem. I tak właśnie należy odbierać "Vicky Cristinę Barcelonę". Jako szalony wakacyjny wyjazd na południe. Trzeba się dobrze bawić i korzystać ze słońca. Bawmy się więc.

4/6