czwartek, 12 lutego 2009

Nudny przypadek Davida Finchera

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona
reż. David Fincher, USA, 2008
166 min. Warner Bros Polska


No cóż. W zasadzie to nie wiem od czego zacząć.
Najnowszy obraz Davida Finchera za pomocą zwiastunów kinowych szalenie intryguje widza. Nie ukrywam że ze mną zrobił to samo. Bo jak inaczej podejść do pomysłu z którego dowiadujemy się o dość oryginalnym życiu człowieka, który urodził się starcem tylko po to, aby umrzeć jako dziecko. No po prostu musiałem skosztować.

Młody Benjamin przyszedł na świat w nieprawdopodobnym stylu. Za wartości artystyczne dostałby z pewnością mocną dziewiątkę. Podczas porodu okazuje się, że ma więcej zmarszczek niż przeciętny sześćdziesięciolatek. Nie widzi, nie słyszy, cierpi na demencję starczą. A jego cherlawa kondycja wystarcza mu co najwyżej do zrobienia kupki. Matka Benjamina umiera podczas porodu. Ojciec z trudem powstrzymuje się od odruchów wymiotnych. Obwinia go za śmierć żony, a jako karę wymierza mu dożywotnią banicję. Podrzuca go do... domu starców. Tam przygarnia go pracownica przytułku dla starych i porzuconych. Miejsce to wydaje się więc być idealnym lokum dla naszego bohatera.

Benek nam więc dorasta wśród niedołężnych starców. Ci umierają jeden po drugim, a on sam jakby na złość naturze, z każdym dniem czuje się coraz lepiej. Wyostrzają mu się zmysły, uczy się chodzić, a nawet zakochuje nam się w ślicznej Daisy. Jednak przez swoją przypadłość jesteśmy świadkami licznych paradoksów. Mając prawie tyle samo lat co bardzo dziewczęca Daisy, Benek z wyglądem starca nie pasuje do dziewczyny. A wszelkie próby zbliżenia zostają brutalnie przerywane przez ich opiekunów.

Fincher z wielkim spokojem i wręcz ślamazarnym budowaniem napięcia odsłania nam kolejne wątki naszych bohaterów. Jak dla mnie jest jednak o wiele za spokojnie. Nie mniej jednak praktycznie cały czas jestem ciekaw jak dalej potoczy się historia tego ekhm... niedopasowanego do świata wybryku natury. Kiedy już dowiadujemy się że Benek zamieni nam się za chwilę w przystojnego Brada Pitta, ten opuszcza swój dom pragnąc skosztować życia. I słusznie. Wie już że lada chwila jego ciało odkryje przed nim dalsze tajemnice i sprezentuje mu nowe możliwości. Opuszcza więc swoją przyszywaną matkę i młodziutką Daisy. Zaciąga się na statek i doświadcza wielu licznych acz nie zawsze interesujących przygód.

Jako przystojny już facet powraca na stare śmieci. Daisy staje się rzecz jasna fajną laską. W tym miejscu muszę przyznać tak przy okazji, że Cate Blanchett jakoś nigdy specjalnie mnie nie kręciła,lecz w tym filmie wyglądała momentami wprost bajecznie. Benek był chyba tego samego zdania, gdyż jego miłość do Daisy staje się głównym motywem przewodnim filmu. Jednak Daisy traktując go bardziej jako przyjaciela z dzieciństwa, unika jego lekko koślawej bezpośredniości i szczerości. Przez jednak pewien zawiły splot wydarzeń, los znowu wpycha ich sobie w ramiona. Widzimy więc wreszcie kawałek normalności w życiu Buttona na którą to bez wątpienia sobie zasłużył. Ale oczywiście taka sielanka nie może trwać wiecznie. Mając na uwadze swoją przypadłość, pewnego dnia Benek bez słowa opuszcza naszą słodziutką i zrozpaczoną Daisy. Ucieka przed nieuniknionym tłumiąc w sobie gorycz i żal. Wie że natura wydając go na świat potężnie go skrzywdziła, a przy okazji i jego najbliższych. Zdając sobie doskonale sprawę z niespełnienia jakiego koniec końców doświadczy, Button oczekuje w samotności na hmm... smoczek?

Tak też rzecz jasna się staje. Widzimy więc małego Benka którego życie ponownie krzyżuje się z już nieco starszą, acz nadal śliczną Daisy. Zakończenie tej historii jednak już raczej rozczarowuje. Jak z resztą cały film którego scenariusz miał przecież ogromny potencjał. Fincher jednak zrobił z niego typowego emocjonalnego killera. Momentami odczuwałem deja vu. Widziałem liczne analogie do takich melodramatów jak Wichry Namiętności, czy nawet Titanic. Od tego drugiego Fincher ściągnął nawet sposób narracji. Tam o miłości życia w realiach statku zderzającego się z górą lodową opowiadała nam podstarzała Kate Winslet, tutaj w ten sam schemat wcieliła się babcia Blanchett.

Nie dla mnie więc to raczej filmidło. Z pewnością jest to bardzo wzruszająca historia opowiedziana z wielką starannością i dbałością o detale. Typowy wyciskacz łez okraszony pięknymi zdjęciami i muzyką. Nie ma w nim jednak niczego więcej. Myśl przewodnia filmu, która ostrzega nas przed konsekwencjami nieodwracalności upływu czasu, tak na prawdę nie odkrywa żadnej Ameryki. Jest nudno i schematycznie. Do tego film jest o wiele za długi. Wróżę mu rzecz jasna spore powodzenie. Nawet może kilka Oscarów. Obejrzeć można, bo w sumie warto. Ale ja osobiście szybko o nim zapomnę.

3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz