poniedziałek, 23 lutego 2009

Slumdog zgarnął wszystko

Oscary 2009


Zdziwieni?
Ja trochę. Osiem razy Slumdog, to jak dla mnie o przynajmniej cztery za dużo. Zdobył w sumie najważniejsze. Najlepszy film i reżyseria. Dziwna sprawa. Fajny film, ale jak dla mnie zupełnie nieoscarowy. No ale co kto lubi. Boyle może być z siebie dumny. Za w sumie dość niski budżet dorobił się prawdziwej maszynki do zarabiania grubych pieniędzy. Zdobył już wcześniej i Złotą Żabę na Camerimage i w Toronto coś tam mu dali, do tego Najlepszy Film Brytyjski i coś tam jeszcze. Pozłacany Oscar nie będzie więc czuł się osamotniony w bogatej gablotce. Miło że przynajmniej kiepski Button z 13 nominacji obronił się tylko w trzech. Zasłużył.

Co do aktorów. W sumie bez sensacji, choć ja bym akurat postawił na Rourke. Nie sprawdził się więc zatem grożący skandalem przeciek, czy tam przekręt. Sean Penn i Kate Winslet. Penelopka też, za drugi plan. I fajno.

Łoto kompletna lista laureatów.


Najlepszy film: „Slumdog. Milioner z ulicy”

Najlepszy reżyser:
Danny Boyle („Slumdog. Milioner z ulicy”)

Najlepszy aktor: Sean Penn („Obywatel Milk”)

Najlepsza aktorka: Kate Winslet („Lektor”)

Najlepszy aktor drugoplanowy: Heath Ledger („Mroczny rycerz”)

Najlepsza aktorka drugoplanowa:
Penelope Cruz („Vicky Cristina Barcelona”)

Najlepszy scenariusz oryginalny: Dustin Lance Black („Obywatel Milk”)

Najlepszy scenariusz adaptowany:
Simon Beaufoy („Slumdog. Milioner z ulicy”)

Najlepsze zdjęcia: Anthony Dod Mantle („Slumdog. Milioner z ulicy”)

Najlepsza muzyka: A.R. Rahman („Slumdog. Milioner z ulicy”)

Najlepszy film nieanglojęzyczny: „Departures” (Japonia)

Najlepsza pełnometrażowa animacja: „Wall-E”

Najlepszy montaż: Chris Dickens („Slumdog. Milioner z ulicy”)

Najlepszy pełnometrażowy dokument: „Człowiek na linie” - James Marsh

Najlepsze efekty specjalne: „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” (Eric Barba, Steve Preeg, Burt Dalton, Craig Barron)

Najlepszy dźwięk: „Slumdog. Milioner z ulicy” (Ian Tapp, Richard Pryke, Resul Pookutty)

Najlepszy montaż efektów dźwiękowych: Richard King („Mroczny rycerz”)

Najlepsze kostiumy Michael O’Connor („Księżna”)

Najlepsza scenografia i dekoracje: „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” (Donald Graham Burt, Victor J. Zolfo)

Najlepsza charakteryzacja: Greg Cannom („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”)

Najlepsza piosenka: „Jai Ho„ z filmu „Slumdog. Milioner z ulicy” - muzyka: A.R. Rahman, słowa: Gulzar

Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny:
„Smile Pinki” - Megan Mylan

Najlepszy krótkometrażowy film animowany: „La Maison en Petits Cubes” - Kunio Kato

Najlepszy aktorski film krótkometrażowy: „Spielzeugland” - Jochen Alexander Freydank

piątek, 13 lutego 2009

Inny odcień różu

Pocałunek o północy
reż. Alex Holdridge, USA, 2007
90 min. Vivarto


Jutro Walentynki. Święto cukierników, restauratorów, kwiaciarzy i handlarzy. Kina chyba też nieźle przędzą tego dnia. O ile rzecz jasna mają w ofercie jakąś chwytliwą komedię romantyczną. Ja osobiście w tym gatunku już dawno się pogubiłem. W ostatnich latach powstało już tyle tego badziewia, że zwyczajnie przestałem śledzić ich branżę. Zwłaszcza tą w polskim wydaniu. Nie mniej jednak nie skreślam zupełnie takich klimatów. Światowe kino ma w swojej ofercie wiele różowego do zaoferowania. Nie wszystko na szczęście robione jest na tą samą modłę, a róż czasem przyjmuje czarno-białe odcienie. I to dosłownie. O takim właśnie przypadku chcę wam opowiedzieć.

Pamiętacie "Przed wschodem słońca"? Przepięknie przegadany film o parce (Delpy-Hawke) która spędza wspólnie jeden dzień we Wiedniu. To już prawdziwy klasyk który doczekał się już nawet kontynuacji (znacznie już gorszej niestety). Prosta historia, ale niebanalne i bardzo wyszukane dialogi. Czyli coś czego ostatnio bardzo brakuje w ich współczesnym słodziutkim wydaniu. Wpadła mi jednak w ręce nawiązująca do ów klasyku produkcja. Dla niektórych może być podobna aż za bardzo, dla mnie - zupełnie nie szkodzi. Jeśli naśladować to najlepszych.

Jest więc niby tak samo, no ale jakby niekoniecznie. Akcja nie toczy się w romantycznym Wiedniu, tylko w mieście aniołów. Nie kolor, a czerń i biel. Z pozoru niewielkie zmiany. Tak. Ale właśnie.. tylko z pozoru. Oryginalność i niebanalność postaci niby do siebie zbliżona. Też mamy dwie zagubione dusze które szukają swojego miejsca na ziemi, ale w tym przypadku odniosłem wrażenie że mieszkańcy LA są jakby bardziej autentyczni i szczerzy. Duża w tym zasługa Alexa Holdridge'a który stworzył film w taki sposób, jakby chciał złożyć hołd niezależnym produkcjom z lat 80 i 90 z pod znaku szkoły Jarmuscha. Może więc właśnie to mnie w tym wszystkim najbardziej urzekło. Uwielbiam bowiem takie klimaty. Perfekcyjna i artystyczna surowość w formie, oraz bogactwo w treści.

Mamy więc jego i ją. On chwilę po rozstaniu z dziewczyną. Zagubiony, załamany, zrezygnowany. Pod wpływem i namowom swojego kumpla, postanawia dla świętego spokoju oraz trochę dla beki, zarejestrować się na portalu randkowym. Błyskawicznie odzywa się do niego tajemnicza dziewczyna, która traktując go z góry oschle i przedmiotowo namawia jednak na spotkanie. Ma jednak tylko kilka minut na przekonanie jej do siebie. Ona bowiem grając rozemocjonowaną ekscentryczkę, nie ma czasu na frajerów. Zaczynają więc pojedynek na słowa. Ich wymiana zdań zaczyna przypominać grę w ping ponga. Czasem nawet jego finał Igrzysk Olimpijskich. Różni ich wszystko, lecz wzajemna ciekawość z czasem zaczyna przełamywać fale, a niewinne spotkanie znacząco się przedłuża.

Z każdą minutą dowiadujemy się o bohaterach coraz więcej. Poznajemy ich w ten sam sposób i w tym samym czasie jak oni siebie nawzajem. Dzięki temu odnosimy wrażenie jakbyśmy to my brali udział w tej randce. Mamy 31 grudnia. Szał przedsylwestrowy. Jednak ciężko go poczuć. Jest słonecznie i ciepło. Los Angeles pokazany zupełnie z innej perspektywy niż w większości produkcji. Jakby wystawiono drugi, a może i czwarty garnitur. Żadne Beverly Hills, Hollywood Boulevard, Rodeo czy tam Mulholland Drive. Zwykłe niereżyserowane miejskie życie tej tętniącej magicznej metropolii. Jakieś sklepy, bloki, podrzędne ulice i mały teatr. Tło tej opowieści dodaje jej tylko autentyczności. A w połączeniu z dobrze dobraną muzyką - po prostu uroku. Dzięki temu nie zwracamy uwagi na nic innego. Liczą się tylko ona i on. Ich lęki i pragnienia, kłamstwa oraz ukryte dramaty. Jest też czasem i śmiesznie. Dzięki sobie odkrywają wewnątrz siebie ukryte dotąd nowe inspiracje, które ośmielone prowokują co i rusz do różnych spontanicznych i pełnych radości zachowań.

Żeby nie było też za bardzo schematycznie i nudno, Holdridge wprowadza dodatkowe atrakcje. Komplikuje losy dwójce bohaterów. Pojawia się więc trochę i akcji, trochę szalonych zwrotów wydarzeń. Wszystko jednak dawkuje w odpowiednich proporcjach, dzięki temu film ogląda się wyśmienicie praktycznie do samego końca. Ten co prawda przeprowadziłbym może ciut inaczej, ale i tak po jego obejrzeniu odczuwałem szczerą satysfakcję.

Mimo że w zasadzie film nie odkrył przede mną żadnych nowych kart. Mimo że skorzystał z gotowych już i wykorzystywanych wielokrotnie w przeszłości przez różnych autorów szablonów. W końcu też, mimo, iż Pocałunek o północy w wielu momentach przypomina swój starszy o jedenaście lat pierwowzór, to jednak w moich oczach i tak pozostaje kawałkiem oryginalnego smacznego dania. I niech gadają co chcą. Kapitalny film który wypunktował wszystkie moje słabości. Dał mi wielką satysfakcję, sporo wzruszeń i radości. Wam też da, ale pod warunkiem że obejrzycie go wraz ze swoimi kobietami/mężczyznami. Jest to bowiem idealna pozycja na romantyczny walentynkowy wieczór przy winie i świecach. Gwarantuję, że nie będziecie żałować.

5/6

Obczajcie trailerka.

czwartek, 12 lutego 2009

Nudny przypadek Davida Finchera

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona
reż. David Fincher, USA, 2008
166 min. Warner Bros Polska


No cóż. W zasadzie to nie wiem od czego zacząć.
Najnowszy obraz Davida Finchera za pomocą zwiastunów kinowych szalenie intryguje widza. Nie ukrywam że ze mną zrobił to samo. Bo jak inaczej podejść do pomysłu z którego dowiadujemy się o dość oryginalnym życiu człowieka, który urodził się starcem tylko po to, aby umrzeć jako dziecko. No po prostu musiałem skosztować.

Młody Benjamin przyszedł na świat w nieprawdopodobnym stylu. Za wartości artystyczne dostałby z pewnością mocną dziewiątkę. Podczas porodu okazuje się, że ma więcej zmarszczek niż przeciętny sześćdziesięciolatek. Nie widzi, nie słyszy, cierpi na demencję starczą. A jego cherlawa kondycja wystarcza mu co najwyżej do zrobienia kupki. Matka Benjamina umiera podczas porodu. Ojciec z trudem powstrzymuje się od odruchów wymiotnych. Obwinia go za śmierć żony, a jako karę wymierza mu dożywotnią banicję. Podrzuca go do... domu starców. Tam przygarnia go pracownica przytułku dla starych i porzuconych. Miejsce to wydaje się więc być idealnym lokum dla naszego bohatera.

Benek nam więc dorasta wśród niedołężnych starców. Ci umierają jeden po drugim, a on sam jakby na złość naturze, z każdym dniem czuje się coraz lepiej. Wyostrzają mu się zmysły, uczy się chodzić, a nawet zakochuje nam się w ślicznej Daisy. Jednak przez swoją przypadłość jesteśmy świadkami licznych paradoksów. Mając prawie tyle samo lat co bardzo dziewczęca Daisy, Benek z wyglądem starca nie pasuje do dziewczyny. A wszelkie próby zbliżenia zostają brutalnie przerywane przez ich opiekunów.

Fincher z wielkim spokojem i wręcz ślamazarnym budowaniem napięcia odsłania nam kolejne wątki naszych bohaterów. Jak dla mnie jest jednak o wiele za spokojnie. Nie mniej jednak praktycznie cały czas jestem ciekaw jak dalej potoczy się historia tego ekhm... niedopasowanego do świata wybryku natury. Kiedy już dowiadujemy się że Benek zamieni nam się za chwilę w przystojnego Brada Pitta, ten opuszcza swój dom pragnąc skosztować życia. I słusznie. Wie już że lada chwila jego ciało odkryje przed nim dalsze tajemnice i sprezentuje mu nowe możliwości. Opuszcza więc swoją przyszywaną matkę i młodziutką Daisy. Zaciąga się na statek i doświadcza wielu licznych acz nie zawsze interesujących przygód.

Jako przystojny już facet powraca na stare śmieci. Daisy staje się rzecz jasna fajną laską. W tym miejscu muszę przyznać tak przy okazji, że Cate Blanchett jakoś nigdy specjalnie mnie nie kręciła,lecz w tym filmie wyglądała momentami wprost bajecznie. Benek był chyba tego samego zdania, gdyż jego miłość do Daisy staje się głównym motywem przewodnim filmu. Jednak Daisy traktując go bardziej jako przyjaciela z dzieciństwa, unika jego lekko koślawej bezpośredniości i szczerości. Przez jednak pewien zawiły splot wydarzeń, los znowu wpycha ich sobie w ramiona. Widzimy więc wreszcie kawałek normalności w życiu Buttona na którą to bez wątpienia sobie zasłużył. Ale oczywiście taka sielanka nie może trwać wiecznie. Mając na uwadze swoją przypadłość, pewnego dnia Benek bez słowa opuszcza naszą słodziutką i zrozpaczoną Daisy. Ucieka przed nieuniknionym tłumiąc w sobie gorycz i żal. Wie że natura wydając go na świat potężnie go skrzywdziła, a przy okazji i jego najbliższych. Zdając sobie doskonale sprawę z niespełnienia jakiego koniec końców doświadczy, Button oczekuje w samotności na hmm... smoczek?

Tak też rzecz jasna się staje. Widzimy więc małego Benka którego życie ponownie krzyżuje się z już nieco starszą, acz nadal śliczną Daisy. Zakończenie tej historii jednak już raczej rozczarowuje. Jak z resztą cały film którego scenariusz miał przecież ogromny potencjał. Fincher jednak zrobił z niego typowego emocjonalnego killera. Momentami odczuwałem deja vu. Widziałem liczne analogie do takich melodramatów jak Wichry Namiętności, czy nawet Titanic. Od tego drugiego Fincher ściągnął nawet sposób narracji. Tam o miłości życia w realiach statku zderzającego się z górą lodową opowiadała nam podstarzała Kate Winslet, tutaj w ten sam schemat wcieliła się babcia Blanchett.

Nie dla mnie więc to raczej filmidło. Z pewnością jest to bardzo wzruszająca historia opowiedziana z wielką starannością i dbałością o detale. Typowy wyciskacz łez okraszony pięknymi zdjęciami i muzyką. Nie ma w nim jednak niczego więcej. Myśl przewodnia filmu, która ostrzega nas przed konsekwencjami nieodwracalności upływu czasu, tak na prawdę nie odkrywa żadnej Ameryki. Jest nudno i schematycznie. Do tego film jest o wiele za długi. Wróżę mu rzecz jasna spore powodzenie. Nawet może kilka Oscarów. Obejrzeć można, bo w sumie warto. Ale ja osobiście szybko o nim zapomnę.

3/6

poniedziałek, 9 lutego 2009

Requiem dla legendy

Zapaśnik
reż. Darren Aronofsky, USA, 2008
111 min. SPInka


Zacznę od osobistej refleksji. Do wszystkiego co zostało namaszczone przez Aronofsky'ego podchodzę z poczuciem wielkiego i bezwarunkowego zaufania. Jest to bowiem jeden z tych reżyserów, którego sposób ekspresji i wizjonerstwa, jest szalenie zbieżny z moją percepcją postrzegania kina. Niestety Darren filmy płodzi niezwykle rzadko. Od jego ostatniej produkcji (Źródło) minęły dwa lata. Od jeszcze wcześniejszego i najgłośniejszego (Requiem...) aż osiem. Dużo więc to dla mnie za mało. Tym bardziej więc nie mogłem doczekać się Wrestlera. U nas premiera kinowa dopiero za miesiąc. Wybaczcie, ale dość już miałem czekania.

Gdy w zeszłym roku czytałem pierwsze wiadomości i zapowiedzi przyznaję, że w pierwszej chwili trochę zwątpiłem. Amerykańskie zapasy najdelikatniej mówiąc, trącą mi największą tandetą i kiczem jaki kiedykolwiek widział ten usportowiony glob. Nie bardzo więc chciałem oglądać filmu o tych udających walkę spoconych jankesach. Zelektryzowała mnie jednak informacja o głównej roli w którą to został zaprzęgnięty dawno nie widziany na wielkim ekranie Mickey Rourke. Świetna wiadomość - pomyślałem. Poczekam więc. Nie będę ferował wyroków. Po raz kolejny zaufam Darrenowi.

No i co? No i znowu to zrobił. I to po raz kolejny po mistrzowsku. Zaskoczenie? Gdzie tam ;)

Tym razem Darren serwuje nam przepiękną historię o kawałku mięsa wyposażonego w całkiem człekokształtne odruchy. W jego mięsistą postać wcielił się oczywiście wspomniany wyżej idol nastolatek z lat 80tych. Filmowy Randy "The Ram" Robinson. Paradoksalnie, również i w filmie okazuje się być idolem tłumów z przed 20 lat. Czyżby więc podróż sentymentalna? Analogii do jego prywatnego życiorysu osobiście widzę tu znacznie więcej.

Randy jest zakurzoną i podstarzałą gwiazdą wrestlingu właśnie minionych już lat 80tych. Jednak już na dzień dobry przedstawiony jest nam jako wielokrotnie przekopany worek zgniłych ziemniaków.
Wielki to facet, odziany w dziesiątki blizn i śladów licznie stoczonych walk. Ale charakterologicznie stanowi emocjonalny wrak człowieka. Całe jego obecne życie to wynajmowana przyczepa kempingowa, zdezolowany bus, oraz praca na kilka etatów gdzie popadnie. Jest jednak coś co go utrzymuje na powierzchni i dzięki temu stara się nas przekonać do tego, że jakoś tam panuje nad swoim życiem. Co weekend bierze udział w ustawianych walkach pokazowych dla nielicznych entuzjastów tego jakże bardzo porąbanego sportu.

Oczywiście swojego zdania na temat wrestlingu nie zmieniam. Nadal uważam że to najgłupszy sport jaki można było wymyślić. Kompletnie go nie rozumiem i nie akceptuję. Jest absolutnym synonimem amerykańskości i ich prymitywnych zainteresowań. Nie mniej jednak... (no cóż), sposób w jaki przedstawił Darren tychże walczących ze sobą facetów, przyznaję... że spowodował iż, co prawda nadal zdanie mam jakie mam, ale przynajmniej postaram się aż tak bardzo złego słowa na temat wrestlingu nie rozpowszechniać.

Dla naszego kawałka mięsa zapasy to jednak całe życie. Był na ich absolutnym topie. Dzieciaki wieszały plakaty z jego podobizną nad swoimi łóżkami. Kobiety marzyły o nocy spędzonej z Randym, a faceci z brzuszkiem robili wszystko by tylko zdobyć bilety na jego walki. Teraz, dwadzieścia lat później, widzimy Randy'ego który mentalnie nadal tkwi w latach 80. Jego sława już dawno jest przeterminowana.
Tylko nieliczni pamiętają jego sylwetkę i osiągnięcia. Na ustawiane mini walki przychodzą garstki ludzi. Nikt już za nim nie tęskni. Nikt go nie wspomina. Sam Randy niczego się nie dorobił. Całe życie żył chwilą. Nie przejmował się nawet losem swojej córki. Interesowały i nadal interesują go tylko zapasy, a także striptizerka z pobliskiego klubu nocnego (słodziutka Marisa Tomei).

Randy z trudem wiąże koniec z końcem. Zalega z czynszem, brakuje na odżywki i inne dopalacze. Za walki dostaje marne parę dolarów. Ale dopóki walczy wie że żyje. Ciągle liczy że się odkuje. Że weźmie udział w wielkiej walce za dużą kasę, że powróci jego legenda, a wraz z nią liczni uśpieni fani. Za tą naiwność zostaje jednak brutalnie skarcony. W najmniej odpowiednim momencie Randy dostaje ataku serca. Wyrok najbardziej bolesny z bolesnych. Lekarze kategorycznie zabraniają mu brania udziału w dalszych walkach. Jego kondycja fizyczna jest fatalna. Psychiczna, Wydaje się być jeszcze gorsza. Randy zatem staje na zakręcie swego życia. Jedyne na czym mu zależało zostaje właśnie brutalnie odebrane.

Pod wpływem rozmowy ze striptizerką w której Randy wydaje się być zakochany, postanawia odmienić swoje życie. Zaczyna pracę na stoisku mięsnym w markecie. Ale przede wszystkim postanawia odwiedzić swoją dawno niewidzianą córkę i przeprosić za lata bezinteresowności. W obcych mu dotąd rolach (sumienny pracownik i dobry ojciec), Randy wydaje się nie radzić. Praca w mięsnym go poniża, a córka nie chce nawet na niego patrzeć. I tu się zaczyna prawdziwy geniusz aktorski Rourke. Po mistrzowsku podejmuje rękawicę. Chcąc udowodnić swojej córce jak bardzo się zmienił, zaczyna heroiczną walkę z własnym egoizmem i swoimi słabościami. Walkę tą niestety ostatecznie przegrywa, ale nie sposób odmówić mu ambicji. Jego ból i bezradność emanują nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów szczerością i chęcią dokonania zmian w swoim życiu. Przeprowadzony przez niego publicznie rachunek sumienia spowodował, iż zacząłem mocno trzymać kciuki za powodzenie jego planów.

Niestety. Darren nie byłby sobą, gdyby pozwolił spełnić me prośby. Nie spełnił moich... lecz Randy'ego. Przywrócił go ponownie na ring. Sprezentował mu walkę życia. Ostatnią. Randy podejmuje wyzwanie. Zbiera swe siły aby ostatecznie zmierzyć się ze swoją przeszłością. Znowu są tłumy fanów. Ci znów skandują jego imię. Ponownie śpiewa dla niego Axel Rose. Wspaniałe lata 80 is back. I kiedy raptem widzimy na chwilę przed skokiem na swojego przeciwnika szczęśliwego Randy'ego, nagle pojawia się czarny ekran. Tą wzruszającą opowieść Darren pozwala nam dokończyć po swojemu.

Kapitalny film. Rola Rourke, dla mnie oskarowa. Odniosłem wrażenie, że Mickey przy pomocy Randy'ego rozprawia się ze swoim prywatnym życiem i osobistymi klęskami. Aronofsky trafił w dziesiątkę stawiając na niego. A Rourke nie odmawiając Darrenowi - powrócił do życia na nowo.

5/6

środa, 4 lutego 2009

Mafia z ludzką twarzą

Gomorra
reż. Matteo Garrone, ITA, 2008
135 min. Syrena Films



Książki niestety nie czytałem. Nie wiedziałem więc czego dokładnie mam się po filmie spodziewać. Wiem tylko, że publikacja Roberta Saviano wywołała we Włoszech pokaźnych rozmiarów burzę. Oskarżona przez autora i obdarta ze szmat mafia wydała na niego wyrok. Saviano napisał o tym o czym wiedziały całe Włochy, ale nikt nie odważył się tego głośno i otwarcie wcześniej powiedzieć. Wyrok śmierci paradoksalnie przysporzył autorowi ogromnej popularności, a Matteo Garrone postanowił przenieść historię neapolitańskiej kamorry na ekran.

Dotąd w filmie włoska mafia była przedstawiana jakby odrysowana od jednego i tego samego szablonu. Zwłaszcza w hollywoodzkim wydaniu. Była więc siła i potęga rodziny która była najważniejsza. Jej mocne, wielopokoleniowe i nierozerwalne więzi, poetycka wręcz miłość, oraz ogromne wpływy. Okrucieństwa i szemrane interesy ukazywane były w taki sposób, że widz w większości odczuwał raczej sympatię do bohaterów, samemu opowiadając się po stronie teoretycznie tylko ciemnych charakterów. Imponował nam niepisany kodeks zachowań, charaktery bohaterów, charyzma oraz ich lojalność względem głów rodzin. Mitologiczny już Ojciec Chrzestny wpoił nam wręcz liryczne piękno, a charakterystyczne role De Niro, Pacino, czy Brando trwale zakorzeniły się w filmowym kanonie.

Być może tak to wszystko wyglądało naprawdę. Taki obraz mafii był utrwalany przez lata za oceanem. Jednak we Włoszech, kolebce komorry, wszystko wyglądało jakby inaczej. Gomorra opisana przez Saviano i pokazana przez Garrone, dla tych którzy włoską mafię odbierają oczami amerykanów, może wprowadzić w osłupienie. Film jest autentyczną antyreklamą Włoch i Neapolu. Slamsy, permanentny bród, kryzys zasad moralnych. W tej oto atmosferze doświadczamy zderzenia naszej dotychczasowej i nieco naiwnej wiedzy o budowanej przez lata legendzie, z brutalną szarą rzeczywistością. Matteo Garrone na przykładzie kilku pozornie nie związanych ze sobą wątków, opowiada nam z zachowaniem odpowiedniego dystansu schematy i procesy zachodzące w głowach członków mafii, ich młodych adeptów, czy o chłopięcych marzeniach o wstąpieniu do mafijnych struktur. Mechanizmy niby te same co u Scorsese, ale obdarte z nowobogackich szat. Odziane tylko w socjopatyczną manię współuczestnictwa. Nic innego się nie liczy.

Momentami miałem wrażenie że oglądam dokument. Surowa przestrzeń, kapitalna praca kamery której celem nadrzędnym wydawać by się mogło, była zasada "obserwuj ale nie przeszkadzaj". Minimalizm w formie i treści dodał co prawda całej produkcji uroku, ale stawiając widza w bezpiecznej odległości, w roli bacznego obserwatora, nie pozwolił nam zaprzyjaźnić się ani choćby zidentyfikować z żadnym z przedstawionych bohaterów. Zapewne było to celowym posunięciem. Widz miał skupić się przede wszystkim na strukturach działania organizacji, jej wielkości i sile perswazji.
Ale w tych mocno sterylnych warunkach zabrakło mi jednak jakiegoś impulsu. Czegoś co pobudzi, wyznaczy drogowskaz. Film wydaje się więc być trochę bezpłciową produkcją. Ma problemy z samookreśleniem się. Ale przynajmniej zachęca do dyskusji i przemyśleń. A to już całkiem sporo.

3/6

niedziela, 1 lutego 2009

Trochę o filozofii kibica

Cass
reż. Jon S.Baird, GBR, 2008
108 min.


Sięgnąłem po ten tytuł w zasadzie tylko dlatego, że będąc dość blisko kibicowskich klimatów, jestem zawsze ciekaw każdej produkcji filmowej która dotyka znanej mi sceny. Zwykle czynię to z ciekawości, bowiem interesuje mnie jak ludzie pochodzący teoretycznie z zewnątrz widzą nas - kibiców.

W Polsce rzecz jasna widzą nas tak jak np. lobbują temat dziennikarze redakcji sportowej Gazety Wyborczej. Czyli standardowo. Bydło, bandyci, złodzieje... słowem kibole. Taką oto właśnie definicję wymyślili sobie ci smutni Panowie. Niestety dla nas, polskie społeczeństwo w zdecydowanej większości podziela zdanie owych Panów. Dlatego też każdy kibicowski wątek pojawiający się w polskim filmie czy też serialu, przyjmuje raczej groteskowy wyraz twarzy.
Wszystko dlatego, że odbiór kibiców piłkarskich w tym kraju jest mocno zafałszowany, wyboldowany i celowo negatywnie wykreowany przez media. Nie będę się jednak zbytnio rozwodził nad tematem, bo też mi się zwyczajnie za bardzo nie chce. Jednak również na wyspach, jak i prawie w każdym innym wystarczająco cywilizowanym kraju, problem kibiców również istnieje. Tzn też są. Kibice w sensie.

I również praktycznie wszędzie się ich nie lubi. Mam tu na myśli zorganizowany ruch kibicowski, a nie jakichś tam Andrzejów z trąbkami (bez urazy rzecz jasna dla tych pierwszych). Zorganizowane, często fanatyczne grupy kibicowskie przeważnie prowadzą na trybunach własną politykę, która to nie zawsze jest spójna z interesem właścicieli naszych klubów. Celem nadrzędnym posiadaczy klubu są pieniądze, szybki zysk i bezwarunkowa dyscyplina na trybunach. Zaś interesem kibiców jest permanentne dobro klubu z poszanowaniem jego historii oraz tradycji, jak i dobro samych siebie. Bez żadnych negocjacji. I tu pojawia się klasyczny konflikt interesów.
Kibice bowiem byli, są i zawsze będą obecni na własnych trybunach. Zawsze będą się czuli współwłaścicielem tego na czym wyrośli i w co się zaangażowali. I to niezależnie od poziomu sportowego reprezentowanego przez swoich piłkarzy oraz miejsca w ligowej tabeli. Natomiast majętni właściciele klubów, traktują je tylko jako inwestycję. Jedni i drudzy przeważnie nie mogą więc spotkać się we wspólnym mianowniku. Finał tej zabawy kończy się przeważnie zawsze w ten sam sposób. Winą za wszelkie zło obarczani są kibice. Wszystko jest pięknie, piłkarze wygrywają, tylko im coś zawsze nie pasuje.

Tytułowy Cass Pennant również wywodzi się ze środowiska kibiców, dla których ważne jest coś więcej niż tylko ciepły hot dog zjedzony na trybunach. Jest to opowieść oparta na biograficznej historii opisanej przez czołowego kibica West Ham United, członka legendarnej grupy Inner City Firm. Jest szorstko, czasem może i brutalnie, czasem śmiesznie, ale za to prawdziwie. A przynajmniej takie były założenia. Ruch kibicowski wywodzi się bowiem z niższych warstw społecznych. Na trybunach nigdy nie było Wersalu, ale w obecnych czasach, w których rządzi w sporcie przede wszystkim rozrywka i pieniądz, awanturujących się i nie chcących dostosować do współczesnego szablonu grzecznych i bogatych kibiców nikt już dzisiaj nie potrzebuje. Ci, wyposażeni od kołyski w pewne ideały i okrzepnięci na szlaku swoich wyjazdowych meczy, pozostawieni są więc samym sobie. Zatem rozgrywają często swoje prywatne spotkania. Czy to na dzielnicy, w swoim mieście lub na zupełnie obcym terytorium. Cass stara się właśnie opowiedzieć o tych być może nieco zawiłych i niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka kibicowskich przygodach.

Na wyspach powstało już wcześniej kilka tego typu produkcji. Pionierem wśród nich był całkiem niezły i ceniony Football Factory. Był też nieco gorszy Green Street Hooligans. Tak więc angole, którzy przez wielu stawiani są na szczycie światowej kibicowskiej drabinki, i mimo że od dobrej dekady zwalczani są we własnym kraju przez wszystkich kogo tylko popadnie, potrafią jednak zrobić ciekawe oraz dobre kino poruszające dość trudną z założenia i do zobrazowania tematykę.
Niestety tym razem się nie udało. Jonowi Baird zabrakło chyba pomysłu na opowiedzenie przecież bardzo ciekawego życiorysu legendy kibiców londyńskiego klubu. Może nie udało się to dlatego, że ów reżyser to permanentny żółtodziób. Nowicjusz, który nie nakręcił jeszcze nic wyjątkowego.

Mamy więc do czynienia z filmem który nie zrobi furory ani w światku typowo kibicowskim (bardzo nieudolnie zobrazowanie owego światka), ani też nie za bardzo przypadnie do gustu zwykłym zjadaczom chleba. Ci ostatni raczej nie zrozumieją intencji i zamysłu reżysera. Nie wiem nawet czy sam reżyser rozumie. Nie wiem więc do kogo tak naprawdę kierowana jest ta produkcja. Ja nie zobaczyłem w niej niczego czego nie doświadczyłbym już we wcześniejszych wspomnianych wyżej przeze mnie tytułach. Potraktowałem więc film bardziej jako ciekawostkę. Dowiedziałem się z niego trochę o legendzie kibiców West Hamu. O jego życiu, początkach kibicowania i życiowych, czasem humorystycznych, a czasem szalenie dramatycznych wydarzeniach opartych na faktach. Fajnie. Ale nic poza tym.

2/6