piątek, 23 stycznia 2009

Ja, Afgańczyk

The Kite Runner
reż. Marc Foster, USA, 2007
128 min. United International Pictures


Pozostaję na azjatyckim kontynencie. Z barwnych, kaszmirowych Indii, przenoszę się do surowego świata Islamu. A konkretnie - Afganistanu. Kraju położonego wysoko w górach, którego dramatyczna historia splamiona jest krwią. W tych oto realiach Marc Foster przeprowadza widza za rękę, zabierając go w szalenie barwną i wzruszającą wycieczkę, opowiadając nam przy tym piękną bajkę.
W tym oto miejscu odniosę się do opisywanego chwilę wcześniej Slumdoga. Widzę tu bowiem pewną zależność i podobieństwa obu produkcji. W jednym jak i drugim przypadku mamy do czynienia z mocno liryczną i głęboko zakorzenioną w obcej kulturze historię, która jest opowiadana przez przybysza z innego świata. Slumdog to produkcja angielska, Kite runner zaś typowo jankeska. Z reguły reżyserom z zewnątrz ciężko jest oddać klimat i prawdę miejsc o których się opowiada. W obu jednak omawianych przypadkach, sztuka ta udała się autorom wręcz zadziwiająco doskonale.
Choć Fosterowi chyba jednak jakby bardziej. Może dlatego że po prostu postanowił pokazać nam odrobinę więcej od Boyle'a.

A pokazuje przede wszystkim szalenie barwny i klimatyczny, tętniący życiem Kabul końca lat 70tych. Umiejscawia w tych okolicznościach przyrody historię trochę zamkniętego w sobie młodego chłopca Amira, jego postrzeganie najbliższego otoczenia, urokliwych kulturowych zwyczajów, relacji z bogatym i szalenie troszczącym się o niego ojcem (kapitalne aktorstwo!), a także wielką przyjaźń z synem służącego rodziny - Hassana, która to staje się motorem napędowym całej opowiadanej w filmie historii.

Afganistan z końca lat 70tych to bardzo burzliwy okres w historii jego państwowości. Sielanka nieskomplikowanego dnia codziennego, zostaje zburzona przez gwałtowny zamach stanu i obalenie rządów Dauda przez marksistów z pod znaku Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu wspieranej przez ZSRR.
W tych oto warunkach dochodzi do dramatu młodego Amira, który to poprzez swoje zawahanie w istotnej dla jego przyjaciela sytuacji, rujnuje doszczętnie swoją z nim przyjaźń i zrywa wszelkie kontakty reżyserując przy tym hańbiącą go intrygę.

Osiemnaście lat później, zamieszkujący USA Amir, pod wpływem impulsu w postaci telefonu wujka z Kabulu, postanawia powrócić do Afganistanu by rozprawić się ze swoją nie dającą mu spokoju przeszłością. Jednak kraj ten rządzony już przez Talibów, w niczym nie przypomina świata w którym dorastał i który pamiętał z beztroskiego dzieciństwa. Amir w nowych, zupełnie obcych mu, surowych realiach, dokonuje dramatycznego odkupienia swoich win, czym zaskarbia sobie bezwarunkową sympatię widza.

Marc Foster umiejętnie steruje naszymi emocjami i poprzez perfekcyjną, wręcz liniową narrację, opisuje dramat jednostki ludzkiej przytłamszonej przez zniewalający ją system. A przy tym potrafi ukazać na jej tle szalenie wzruszającą i uniwersalną historię. Historię, która wciąga widza, wyciska z niego łzy i która chwyta za serce prowokując go do reakcji. Jakiejkolwiek.
Wielkie zatem słowa uznania dla Fostera za odwagę. Nie jest bowiem łatwo zrobić film opowiadający o obcej, często nierozumianej kulturze w taki sposób, jakby sam reżyser był co najmniej jednym z tubylców. W tym akurat przypadku - Afgańczykiem.
Do tego robi to reprezentant kraju, który w ostatniej dekadzie został wielokrotnie i bardzo boleśnie ukłuty przez fanatycznych wyznawców Islamu z pod znaku Dżihadu.
Marcowi udało się osiągnąć nawet coś więcej. Odmienił w moich oczach dość zakrzywiony obraz Afganistanu. Zrozumiałem ich kulturę oraz mentalność. I poniekąd na własnej skórze poczułem tragizm ich istnienia i dramat narodu. Wiem też, że nie będę osamotniony w takim odbiorze. Piękny to film. Bardzo mnie urzekł.

Polecam też filmowy soundtrack. O ile rzecz jasna ktoś lubi orientalne muzyczne klimaty w stylu Buddha Barów.

5/6

1 komentarz: