niedziela, 25 stycznia 2009

Nudne przez kiepskie

Tajne przez poufne
reż. Joel, Ethan Coen, USA, FRA, GBR 2008
96 min. Best Film


To znowu oni. Bracia Coen. Po "To nie jest kraj..." znacznie zaostrzył mi się apetyt na ten reżyserski duet. A raczej - powrócił mi apetyt. Czytane opinie? Różne, różniste. Jednak nie traktując ich ze zbyt wielką powagą, oraz mając na uwadze fakt, że statystycznie braciszkowie tylko średnio raz na kilka lat płodzą naprawdę wybitny film, sięgnąłem po ich najnowszy produkt, lecz z dużą dozą ostrożności. Nie oczekiwałem po nim zbyt wiele. Ale mocna obsada dawała nadzieję na podtrzymanie dobrej, ubiegłorocznej braterskiej passy.

Tym razem braciszkowie zaserwowali nam komedię. Czyli konwencję w której czują się chyba najlepiej. Ponownie wielkie nazwiska i znowu wątek szpiegowski. Sprawdzona recepta, a może wygodnictwo? Muszę przyznać, iż lista nazwisk biorących udział w tym jednak umiarkowanie śmiesznym przedstawieniu, zrobiła na mnie całkiem duże wrażenie. Lubię ten łysy łeb Malkovicha, oraz jego charakterystyczny grymas na twarzy, pojawiający się niemal w każdej produkcji do której zostanie zaproszony. Mam do niego słabość, więc zacznę od niego. Tym razem powierzono mu rolę agenta CIA. Coenowie wyposażyli go w niewierną żonę, problemy z alkoholem, oraz idące za tym problemy w pracy. Życie. Nasz agent Cox w konsekwencji traci swoje prestiżowe stanowisko. W akcie wściekłości, a może i desperacji, postanawia spisać swoje wspomnienia w celu ośmieszenia i skompromitowania swoich dawnych kolegów.

Coenowie nie byli by jednak sobą, gdyby nie postanowili utrudnić troszeczkę życie Coxowi. I tak, jego zołzowata żona (Tilda Swinton), przypadkiem znajduję cedeka z dziełem życia swojego mężulka. Jak to też zwykle bywa w tego typu produkcjach, postanawia tej płyty już mu nie oddawać (oj nie ładnie). Jej braciszkowie również postanowili skomplikować odrobinę życiorys. Wredna żonka gubi więc płytkę w klubie fitness. W tym też miejscu i momencie, pojawia się szalony duet gwiazdorski. McDormand-Pitt. Czyli głupia i głupszy. I to dosłownie.

Oczywiście znajdują tą płytę i nie wiedzieć czemu od razu wiedzą, iż to co się na niej znajduje łatwo można zamienić na gruby szmal. Układają więc plan jak tego dokonać. Do tej jakże zawiłej historii swoje dwa grosze dorzuca również pomysłowy Dobromir. Uroczy, acz mocno obciachowy George Clooney (brziiidal). Fajną mu rolę bracia powierzyli, gdyż jego głównym sensem istnienia w tejże produkcji jest permanentne ciupcianie. Dyma wszystko co się rusza i na drzewo nie czmycha. Z czego też skrupulatnie aktor korzysta. Pani Cox wpada więc zupełnie przypadkiem w jego obsesyjne i pełne żądzy sidła. Tak więc akcja nam się zagęszcza, a nawet ze sobą krzyżuje.

Głupia i głupszy kontynuują realizację swojego szalonego planu. Szantażują naszego agencika. Ten obchodzi się z nimi w dość osobliwy sposób. Z wielkim wdziękiem i gracją rozbija nos Panu głupszemu. Do gry wkraczają coraz to nowsi gracze, a cała historia powoli wymyka się z rąk. I to dosłownie wszystkim. Coxowi który paraduje z siekierą przed domem. Panu od ciupciania który niechcący naciska spust celując w szafę. Panu głupszemu, który na jego nieszczęście chwilę wcześniej do niej włazi. W końcu i braciom Coen, którzy w układaniu szalonej intrygi, zagubili jakby samych siebie.

O co w tym wszystkim chodzi? Nie odpowiem, bo pytanie to nadal stanowi dla mnie nie lada wyzwanie. Niby dzieje się wiele. Aktorstwo wyśmienite. Kilka całkiem urokliwych scenek. Szczypta typowego dla braci humoru i śmiechu. Ale zestawiając wszystko w jedną całość... flaki z olejem niestety. Historyjka barwna i zabawna, ale w sumie o niczym. Lekko, łatwo i umiarkowanie przyjemnie. Wyleciało z głowy zaraz po obejrzeniu. Szkoda.

3/6

piątek, 23 stycznia 2009

Ja, Afgańczyk

The Kite Runner
reż. Marc Foster, USA, 2007
128 min. United International Pictures


Pozostaję na azjatyckim kontynencie. Z barwnych, kaszmirowych Indii, przenoszę się do surowego świata Islamu. A konkretnie - Afganistanu. Kraju położonego wysoko w górach, którego dramatyczna historia splamiona jest krwią. W tych oto realiach Marc Foster przeprowadza widza za rękę, zabierając go w szalenie barwną i wzruszającą wycieczkę, opowiadając nam przy tym piękną bajkę.
W tym oto miejscu odniosę się do opisywanego chwilę wcześniej Slumdoga. Widzę tu bowiem pewną zależność i podobieństwa obu produkcji. W jednym jak i drugim przypadku mamy do czynienia z mocno liryczną i głęboko zakorzenioną w obcej kulturze historię, która jest opowiadana przez przybysza z innego świata. Slumdog to produkcja angielska, Kite runner zaś typowo jankeska. Z reguły reżyserom z zewnątrz ciężko jest oddać klimat i prawdę miejsc o których się opowiada. W obu jednak omawianych przypadkach, sztuka ta udała się autorom wręcz zadziwiająco doskonale.
Choć Fosterowi chyba jednak jakby bardziej. Może dlatego że po prostu postanowił pokazać nam odrobinę więcej od Boyle'a.

A pokazuje przede wszystkim szalenie barwny i klimatyczny, tętniący życiem Kabul końca lat 70tych. Umiejscawia w tych okolicznościach przyrody historię trochę zamkniętego w sobie młodego chłopca Amira, jego postrzeganie najbliższego otoczenia, urokliwych kulturowych zwyczajów, relacji z bogatym i szalenie troszczącym się o niego ojcem (kapitalne aktorstwo!), a także wielką przyjaźń z synem służącego rodziny - Hassana, która to staje się motorem napędowym całej opowiadanej w filmie historii.

Afganistan z końca lat 70tych to bardzo burzliwy okres w historii jego państwowości. Sielanka nieskomplikowanego dnia codziennego, zostaje zburzona przez gwałtowny zamach stanu i obalenie rządów Dauda przez marksistów z pod znaku Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu wspieranej przez ZSRR.
W tych oto warunkach dochodzi do dramatu młodego Amira, który to poprzez swoje zawahanie w istotnej dla jego przyjaciela sytuacji, rujnuje doszczętnie swoją z nim przyjaźń i zrywa wszelkie kontakty reżyserując przy tym hańbiącą go intrygę.

Osiemnaście lat później, zamieszkujący USA Amir, pod wpływem impulsu w postaci telefonu wujka z Kabulu, postanawia powrócić do Afganistanu by rozprawić się ze swoją nie dającą mu spokoju przeszłością. Jednak kraj ten rządzony już przez Talibów, w niczym nie przypomina świata w którym dorastał i który pamiętał z beztroskiego dzieciństwa. Amir w nowych, zupełnie obcych mu, surowych realiach, dokonuje dramatycznego odkupienia swoich win, czym zaskarbia sobie bezwarunkową sympatię widza.

Marc Foster umiejętnie steruje naszymi emocjami i poprzez perfekcyjną, wręcz liniową narrację, opisuje dramat jednostki ludzkiej przytłamszonej przez zniewalający ją system. A przy tym potrafi ukazać na jej tle szalenie wzruszającą i uniwersalną historię. Historię, która wciąga widza, wyciska z niego łzy i która chwyta za serce prowokując go do reakcji. Jakiejkolwiek.
Wielkie zatem słowa uznania dla Fostera za odwagę. Nie jest bowiem łatwo zrobić film opowiadający o obcej, często nierozumianej kulturze w taki sposób, jakby sam reżyser był co najmniej jednym z tubylców. W tym akurat przypadku - Afgańczykiem.
Do tego robi to reprezentant kraju, który w ostatniej dekadzie został wielokrotnie i bardzo boleśnie ukłuty przez fanatycznych wyznawców Islamu z pod znaku Dżihadu.
Marcowi udało się osiągnąć nawet coś więcej. Odmienił w moich oczach dość zakrzywiony obraz Afganistanu. Zrozumiałem ich kulturę oraz mentalność. I poniekąd na własnej skórze poczułem tragizm ich istnienia i dramat narodu. Wiem też, że nie będę osamotniony w takim odbiorze. Piękny to film. Bardzo mnie urzekł.

Polecam też filmowy soundtrack. O ile rzecz jasna ktoś lubi orientalne muzyczne klimaty w stylu Buddha Barów.

5/6

wtorek, 20 stycznia 2009

Bollywood z frytkami i keczapem

Slumdog Milioner
reż. Danny Boyle, GBR, 2008
120 min. Monolith Films


Nie lubię. Nie lubię Bollywoodu i już. Mało tego, kompletnie nie rozumiem szału na jego punkcie. Wiem że w dzisiejszych czasach tandeta i kicz mają swoich wiernych odbiorców. Pełen kościół fanatycznych i oddanych idei wyznawców. Ja jednak w tym konkretnym przypadku wybieram ateizm. Co ja gadam... jestem gotów nawet przyłączyć się do grona wyznawców Szatana. Zaprzedam mu swą duszę tylko po to, aby już nigdy więcej nie doświadczać na własnych oczach i uszach produktów z pod znaku hinduskiej fabryki snów.

Danny Boyle, czyli twórca jednego z najlepszych filmów w historii kina (Trainspotting), miał chyba nieco odmienny punkt widzenia od mojego i postanowił wybrać się do Indii w celu próby okiełznania gatunku, a przy okazji przepuszczenia go za pomocą miejscowych półproduktów, przez trybiki maszynki wyprodukowanej w innej, bardziej cywilizowanej strefie czasowej.

No więc co nam z tej hinduskiej eskapady przywiózł ze sobą Danny? Ano, całkiem smaczną potrawkę w sosie curry. Trzeba przyznać że kuchnia hinduska, w odróżnieniu od ich gigantycznego przemysłu filmowego, jest o wiele bardziej wysublimowana. Jeśli w ogóle da się zestawić to określenie z gastronomią. Danny upichcił zatem lekkostrawną pyszność. Lekko, bo też opowieść w niej zawarta jest łatwo przyswajalna, dość prosta i jakże uniwersalna, sprawdzająca się pod każdą szerokością geograficzną.

Jamal, główny składnik tego dania, to typowy przedstawiciel miejscowej biedy, ikona niesprawiedliwości i podziałów społecznych. Jednak to co wszczepiła mu do głowy ulica i bombajskie slumsy, zaczyna w chwili jego najważniejszego etapu życia bardzo procentować. Młody i szalenie ambitny chłopak dostaje się do hinduskiej wersji Milionerów, w którym to programie wcale nie dowiadujemy się o kolorze krawata Huberta Urbańskiego, lecz o szalenie barwnym i dość dramatycznym życiu gracza o milion rupli. Opowieść ta jest podzielona na etapy i wywołana do tablicy za każdym razem, kiedy zadawane jest kolejne pytanie przez mało sympatycznego gospodarza programu. Danny Boyle tak jednak ułożył pytania, aby historia Jamala była dla publiczności w studio i przed telewizorami jak najbardziej interesująca.
Dowiadujemy się więc o jego dzieciństwie, trudnościach wychowywania się w slumsach, miłości jego życia, agresji i przemocy. Każde pytanie w większym bądź mniejszym stopniu dotyczy jego życia i tego wszystkiego co dotąd doświadczył. Im więcej znał prawidłowych odpowiedzi, tym większe chmury się nad nim zbierały. Zachodzi więc podejrzenie o oszustwo. Jakim bowiem cudem ten młody i niewykształcony chłopak ze slumsów zabrnął aż tak wysoko w najbardziej popularnym teleturnieju w Indiach?

Pojawia się więc intryga, wątek sensacyjny, zwrot wydarzeń i dość dynamiczna akcja. Wszystko to przyprawione szczyptą wspaniałej muzyki i orientalnego tła miejskich hinduskich pejzaży. Niestety dość ciekawie skomponowana fabuła mniej więcej w połowie filmu traci trochę na polocie i oryginalności. No, przynajmniej ja w tym momencie wiedziałem już co będzie dalej i jak się ta cała historia skończy. A kończy się oczywiście happy endem. Niemożliwa dotąd miłość się dopełnia, a ostatnie pytanie za milion staje się symbolem zwycięstwa dobra nad złem. Na koniec Boyle postanawia jeszcze złożyć hołd hinduskiej myśli filmowej i w iście bollywoodzkim stylu zaprasza głównych bohaterów, a przy okazji również nas wszystkich, do wspólnego tańca na wypełnionym po brzegi peronie bombajskiego dworca kolejowego. Pojednanie dwóch, wydawać by się mogło, kompletnie niekompatybilnych światów, stało się więc faktem. Da się? Da. I to w niezłym stylu.

Film więc to dla wszystkich. Zawiera prawie wszystkie cechy filmu, w jakie musi być wyposażone kino familijne. Nieskomplikowane, ale podane w sosie carry nabiera innego, oryginalnego smaku. Skosztujcie z resztą sami. Slumdog Milioner co prawda wchodzi do naszych kin dopiero za miesiąc, ale warto poczekać. Zakreślcie już w swoich notesikach jego tytuł i czekajcie na premierę. Myślę że odniesie duży sukces, nie tyle w naszym kraju, co na całym globie. Danny Boyle dodał bowiem do kociołka magicznych przypraw które powinny zakręcić cały świat.

4/6

niedziela, 18 stycznia 2009

To nie jest film dla głupich ludzi

To nie jest kraj dla starych ludzi
Reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2007
122 min. United International Pictures


Spora zaległość. Już czas najwyższy było nadrobić. Przysiadłem więc do niego ze sporym bagażem opisów, recenzji i świadomości z jego oscarowej magii ciągnącej się za tą produkcją. Poprzeczka więc była zawieszona bardzo wysoko. Oczekiwania dość spore, w dodatku potęgowane przez moją niecierpliwość, gdyż od mniej więcej końca lat 90tych (Big Lebowski) bezskutecznie oczekuję na nowe i dorównujące najlepszym produkcjom braci dzieło. I chyba właśnie się doczekałem. Allelujah!

Choć tak na prawdę chyba jeszcze nie potrafię się tak do końca określić. Może przyjdzie mi to z czasem, ale na chwilę obecną i tak zupełnie na gorąco, mogę napisać, iż No Country for Old Men bardzo dobrym filmem jest, kropka. Spodobał mi się zwłaszcza wciągający i magiczny klimat filmu. Scenografia i uroczy minimalizm. Zakurzona, kapitalnie ukazana amerykańska prowincja. Jest tu coś ze współczesnego westernu, coś z gangsterskich opowieści, sporo dramatyzmu, ale też zaskakująco mało z braci Coen.

Merytorycznie też bardzo si. W filmie rządzi jego wysokość śmierć ukazana w różnych odsłonach. Mamy więc do czynienia z próbą ucieczki przed śmiercią, pchanie się jej w ramiona, oraz kapitalnie z nią współgrający strach, złość, pożądanie i zemsta. Wszystko okraszone kamienną twarzą kapitalnego Javier Bardema. Coenowski ślad dostrzegam w świetnych dialogach, choć jak wspomniałem wcześniej, to trochę inny film niż wszystkie ich poprzednie. Ale to dobrze. Zabawa nowa konwencją wprowadza do ich szalonego świata szereg nowych możliwości. Zawieszają sobie wysoko poprzeczkę i bez trudu przez nią przeskakują.

Film pełen mocnych wrażeń, silnej fabuły i licznych nieoczekiwanych zwrotów akcji. Typowe męskie kino. Wyrafinowana strzelanina wysokich lotów, wiele trupów i hektolitry sztucznej krwi. Bardzo fajnie się to wszystko ogląda. Aktorstwo wszystkich planów wyśmienite, ale to akurat nie powinno nikogo dziwić. Bracia Coen mają smykałkę do trafnego obsadzania ról w swoich filmach. Doskonale rozumiem czym kierowała się szacowna Akademia przyznając filmowi aż 4 statuetki Oscara. Sam dałbym im cztery. I daję. Nawet jeden więcej. Mocne pięć.

5/6

sobota, 17 stycznia 2009

Smutne życie, zabawna śmierć

Rodzina Savage
reż. Tamara Jenkins, USA, 2007
113 min. Imperial-Cinepix


Wszystkie filmy jakie ostatnio widziałem i w których grał Philip Seymour Hoffman, były wprost świetne. Albo facet ma szczęście do dobrych produkcji, albo po prostu dobrym aktorem jest. Prawda zapewne leży gdzieś tam po środku.
The Savages, to w istocie dość zabawny film o... śmierci. A raczej jej konsekwencjach i skutkach jakie za sobą niesie.
Tamara Jenkins dość inteligentnie i konsekwentnie prowokuje widza do emocjonalnego wynaturzenia się.
Bohaterami filmu nie są wbrew pozorom aktorzy pierwszoplanowi (kapitalne role!), lecz trzeźwe i prawdziwe aż do bólu spojrzenie na zagadnienie, przed którym każdy z nas kiedyś będzie musiał się postawić. Czyli śmierć naszych bliskich. Nieuleczalna choroba. Walka z czasem. To wszystko z czym człowiek musi prędzej czy później obcować podczas swojej prywatnej zabawy w życie.

Jak ono wpływa na innych? Ano różnie. Jedno jest jednak dla wszystkich niezmienne. Tragedia w rodzinie zawsze prowokuje do zmian. Choćby minimalnych. Czy to w naszym wewnętrznym postrzeganiu życia, ludzi, czy rybek w akwarium. Każda śmierć rodzi bowiem nowe życie. I właśnie paradoksalnie to właśnie życie jest głównym bohaterem tego filmu. Nie śmierć, nie choroba, nie zabawne dialogi rodzeństwa, ich kompleksy i problemy egzystencjalne. Życie. Po prostu.
Warto.

4/6

piątek, 16 stycznia 2009

Spotkanie z visitorem

The Visitor
reż. Thomas McCarthy, USA 2007
104 min. ITI Cinema


Nie wiem kto przetłumaczył ten tytuł na "Spotkanie", ale patrząc na nazwę dystrybutora... to pytanie pozostawiam w sferze delikatnych, acz dość złośliwych insynuacji ;)
Film był wyświetlany w ramach zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, no ale nie zakreśliłem go wówczas w wirtualnym zeszycie jako pozycja obowiązkowa. I chyba dobrze się stało. Mogłem skoncentrować się wtedy na innych filmach, a the Visitor.. eee przepraszam, Spotkanie - mogłem sobie z dość umiarkowanym opóźnieniem obejrzeć dziś na zupełnym legalu w kinie. Na co z resztą serdecznie wszystkich namawiam.

Bardzo to bowiem prosty, solidny i nad wyraz ciepły film. Film o zwykłych ludziach, o ich naturalnych problemach, poszukiwaniu szczęścia, miłości czy choćby... legalnego stałego pobytu na obczyźnie.

Stary i zgorzkniały wykładowca z Connecticut przyjeżdża do Nowego Yorku na jakąś kompletnie bezjajeczną konferencję. Zatrzymuje się w swoim dawno nieodwiedzanym apartamencie. W dość osobliwy sposób natrafia w nim na lokatorów mieszkających na dziko. Jest niby straszno, ale też zarazem i całkiem śmieszno. I fajnie. Relacje pomiędzy, wydawać by się na pierwszy rzut oka mogło, zupełnie niekompatybilnymi ze sobą jednostkami ludzkimi, są pełne uroku i przenikliwej wręcz naturalności.
Znudzony życiem profesorek pozwala dzikim lokatorom, a przy okazji nielegalnym imigrantom, pozostać w swoim apartamencie do czasu, kiedy ci się "jakoś tam urządzą".

W między czasie jednak dochodzi do wielkiego zbliżenia pomiędzy całą trójką. Wspólnym łączącym ich mianownikiem staje się muzyka. Transowe rytmy wybijane przez Tareka na djembe intrygują gospodarza do tego stopnia, że w pewnym momencie sam sięga po ów instrument i uczy się w niego bardzo urokliwie uderzać.
Sielankę pełną pasji i radości z życia które wydawać by się mogło, na nowo odkrył w sobie nasz profesorek, burzy jednak zatrzymanie Tareka przez mało sympatycznych Panów w czerni (nie.. Will Smith tu nie gra).
Dalej jest już całkiem klasycznie. Walka, dramat, łzy, narodziny nowej miłości, ale za to brak happy endu. Mimo wszystko, nawet w beznadziejnej sytuacji, cały czas bije z ekranu mocno odczuwalne ciepło. I właśnie dlatego tak bardzo pozytywnie go odebrałem. Mimo prostoty w przekazie, pewne uniwersalne prawdy życiowe biją w nas niczym seria z Kałacha. Nic, tylko łapać pociski garściami. Polecam mocno.

4/6

niedziela, 4 stycznia 2009

Na początek roku, zeszłoroczny hit

Boisko bezdomnych
reż. Kasia Adamik, POL 2008
126 min. Gutek Film



Także tego. Pierwszy post, pierwsza recka. Pewnie będzie do bani, pewnie nikt nie przeczyta, ktoś inny za czas jakiś zapomni. Oby. Ale spróbuję. Zacznę od filmu polskiego, gdyż jestem Polakiem i myślę po polsku... Czas już najwyższy było sięgnąć po ten tytuł, bo trochę siara, że jeszcze nie widziałem. Do kina nie poszedłem, bo miałem wątpliwości. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale jakby wręcz intuicyjnie wyczuwałem w tej produkcji ukryte dużych rozmiarów rozczarowanie. Czasem tak mam. W sumie nieważne.

Mimo wielu zachwytów nad tytułem i licznych poprawnych recenzji, ja wyczuwałem smród. Nie mniej jednak spodobał mi się sam pomysł na film. Oryginalna i chwytająca za serce ckliwa historia. Do tego niezły dobór i zestawienie ze sobą ciekawych nazwisk. To zdecydowane plusy przemawiające na korzyść debiutantki, a prywatnie córki Agnieszki Holland, za którą osobiście nie przepadam. Za jej matką zresztą też.

Kasia Adamik miała więc przed sobą podwójnie ciężkie zadanie. Musiała bowiem nie tylko borykać się z problemami typowymi dla początkujących reżyserów (zdobycie funduszy, przekonanie do siebie wielu bossów polskiego kina, brak doświadczenia i renomy), ale też musiała spróbować zrównać się z dość zasłużonym dla polskiego kina nazwiskiem swojej matki. Pomijam już zadowolenie mojej skromnej osoby, ale to wiadomka. Myślę że nie do końca udała się jej ta sztuka. Ale cóż, przynajmniej ambitnie walczyła.

Przede wszystkim zraziła mnie do niego trochę nienajlepsza strona techniczna produkcji. Zwłaszcza mam duże wątpliwości co do pracy operatora. Wiem, że to uznane dla polskiej szkoły filmowej nazwisko, ale najwyraźniej nie trafił w moje, być może nieco zboczone gusta. Te wszystkie celowe zagrania w stylu notorycznego rozmazywania obrazu, ruchomej i trzęsącej kamery z ręki, kompletnie to do mnie nie trafia. Wiele razy w trakcie oglądania filmu odnosiłem wrażenie, że gdybym dostał do ręki takie cacko, zrobiłbym lepsze, a może po prostu inne ujęcia. Ale ta myśl akurat nawiedza mnie od lat i niemal zawsze, idzie się przyzwyczaić. Do tego zirytowały mnie pewne nietrafione smaczki stricte piłkarskie jak np. Stadion Śląski imitujący jakiś szwajcarski obiekt. Nienaturalnie wyglądały też wywiady udzielane w TV i kilka innych kłójących w oczy drobiazgów na które ja z natury jestem uczulony. A już zwłaszcza, gdy występują w polskich produkcjach. Tak w ogóle, to lepiej nie znać się na piłce zabierając się za tytuł.

Mimo wszystko jest to interesująca produkcja. Bez wątpienia jedna z najważniejszych w Polsce w całkiem niezłym roku 2008. Doskonała rola Dorocińskiego, drugi plan na poziomie, kilku naturszczyków za co szacun, lubię prawdziwe bejostwo na dużym ekranie. Optymistycznie opowiedziana historia niemalże z życia wzięta, a raczej z Centralnego. Szkoda jednak, że ten bardzo dobry pomysł na film, został odrobinę zepsuty przez niedokładność i niedopracowanie w sferach czysto technicznych. Być może było to spowodowane dość niskim budżetem, być może zabrakło odwagi, lub po prostu doświadczenia reżyserki. Przez to wszystko, oglądając Boisko bezdomnych czułem się, jak bym lekko cofnął się w czasie i obcuję z polskim kinem wyprodukowanym w latach 90-tych. Dobre, ale tylko w treści.

3/6