wtorek, 29 grudnia 2009

Kult przemocy

Bronson
reż. Nicolas Winding Refn, GBR 2009
92 min.


W historii kina silne aspołeczne jednostki zawsze miały spore wzięcie. Widz bowiem lubi wchodzić w ekranowy miszmasz z postaciami reprezentującymi zepsucie i upadek wszelkich wartości moralnych. Dzielą się oni z nami nielegalnymi i nieakceptowalnymi zasadami władającymi światem, a które to możemy świadomie wraz z nimi czcić, mając świadomość, że to przecież tylko film. Nikomu przecież nie dzieje się krzywda. Nie tym razem. Bronson, to oparta na prawdziwych faktach historia najsłynniejszego więźnia w Wielkiej Brytanii. Człowieka, który całe życie poświęcił na walkę z systemem, ponosząc przy tym najwyższą możliwą cenę... permanentną utratę wolności.

Michael Peterson
(Ge-nia-lny Tom Hardy) to iście szalona postać, którą ciężko opisać jednym zdaniem. Już od najmłodszych lat sprawiał problemy wychowawcze w szkole, choć to w sumie „dobre i spokojne dziecko”. Przez całe życie chciał byś sławny, czuł że jest do czegoś powołany i w końcu w wieku lat dziewiętnastu, otworzyła się przed nim brama na szeroki świat. Co prawda była to tylko brama więzienna, ale dla Petersona zamknięcie w odosobnieniu przyniosło właśnie to czego szukał.

Za więziennymi kratami miał idealne warunki do zagłębienia się w głąb samego siebie. Starannie pielęgnował dojrzewający w nim bunt, od czasu do czasu urządzając sobie bardzo widowiskowe gale bokserskie ze strażnikami. Po odsiedzeniu pierwszego wyroku, postanowił swój więzienny styl zabrać ze sobą. Walczył w nielegalnych i ustawianych walkach, a jego ekscentryczny wujek nadał mu bardziej pasujący do jego ambicji pseudonim, Charles Bronson. Z miłości do kobiety dokonuje drobnej kradzieży, przez co ponownie trafia do paki, w której spędza czas, aż po dziś dzień.

Na pierwszy rzut oka życiorys Bronsona nie rzuca na kolana. Nie przyciąga niczym szczególnym, a tym bardziej nie pretenduje do miana kultowego. Ale w głowie Nicolasa Windinga Refn (reżyser) powstał szalony pomysł na ekranizację żywota człowieka, skupiając się przede wszystkim na jego wyrazistej odmienności. O jego wyczynach w filmie opowiada nam sam główny zainteresowany, który niczym wyrafinowany aktor teatralny lub wzięty komik, w nienagannym garniturze prezentuje swój życiorys licznie zgromadzonej na widowni publiczności. Kapitalny zabieg i jeszcze lepsze aktorstwo.

Na 34 dotychczas spędzone lata w więzieniu, Bronson aż 30 z nich odsiedział w izolatce. Kilkanaście razy był przenoszony do innych zakładów, gdyż zwyczajnie sobie z nim nie radzono. Raz nawet system postanowił pozbyć się ciążącego nań ciężaru i odesłał niewygodnego więźnia do szpitala dla obłąkanych. Jednak szprycowanie lekami nie przypadło naszemu bohaterowi do gustu. Zabijając więc jednego ze współtowarzyszy niedoli, wybrał „normalność”, czyli rzeczywistość zakładu karnego. Swojej celi, którą nazywa pokojem hotelowym i w którym to czuje się jak ryba w wodzie. Ba, jak gwiazda sportowa. Jest świetna scena, w której podążający więziennym korytarzem Bronson wraz z asystą strażników, kroczy w rytm muzyki, niczym Rocky Balboa zmierzający na ring. Tego typu analogii do różnych kultowych produkcji jest w filmie znacznie więcej.

Aspołeczna postawa Bronsona dziwi i szokuje. Dlaczego taki jest? Co nim kieruje? Czy aby jest normalny, czy może tylko udaje? Refn nie bardzo jest skory do udzielenia odpowiedzi na te wszystkie pytania. Zdaje się nie szukać przyczyn, lecz koncentruje się bardziej na skutkach i wyrazistej ekspresji alter ego Petersona. „Nie można tego zaszufladkować, nie wsadzisz mnie do szuflady”. Słowa Bronsona demaskują jego prostotę i światopogląd. Liczy się tylko chaos, sława i dobra zabawa. Gra w łamanie wszelkich zasad i moralnych wytycznych. Igranie z normalnością co prawda z góry skazane jest na porażkę, ale nie sposób odmówić jego zawziętości pewnego rodzaju… romantycznego uroku. W końcu wielu z nas czasem pragnie rzucić to wszystko w cholerę i zrobić coś na opak. Nie iść do pracy bo nie, nie ożenić się, bo tak. Peterson właśnie to robi. Pieprzy system i jest w tym cholernie dobry. Czy Bronson jest więc ucieleśnieniem naszych pragnień? Z pewnością nie. Przecież to nie więzienne kraty są naszym celem i pomysłem na życie. Ale traktując go jako odrębny wycinek naszych fanaberii, nie sposób nie odczuwać do niego sympatii.

Film jest pełen sprzeczności i bez wątpienia gloryfikuje w większym bądź mniejszym stopniu przemoc. Stanowi silnie audiowizualny gwałt na widzu i nie każdy będzie chciał być w ten sposób sponiewierany. Momentami przypomina mi on nasz rodzimy tegoroczny hit, Wojnę Polsko-Ruską. Dynamicznie przedstawiony obraz w sumie o niczym, w konwencji barwnego teledysku, z silną i kapitalnie scharakteryzowaną centralną osobowością (tam Szyc, tu Hardy). Ni to wada, ni zaleta. Ot, zwykłe skojarzenie. Nie sposób też nie dostrzec nawiązania do filozofii zawartej w Mechanicznej Pomarańczy. Refn swoją rozprawką o przemocy, zdaje się składać hołd dziełu Kubricka. Oczywiście w żaden sposób mu nie dorównuje, ale dla młodego pokolenia, Bronson być może także stanie się kultową produkcją światowej kinematografii. Ale bardziej ze względu na formę niż treść. Chaos produkcji podkreśla jeszcze muzyka, która lawiruje pomiędzy kiczowatym Pet Shop Boys, a muzyką poważną. Zabieg ten (z pewnością celowy) bardzo celnie oddaje różnorodność stanów emocjonalnych Bronsona.

Zastanawiam się tak jeszcze na koniec, o czym pomyślał sobie prawdziwy Michael Petersom w chwili zakończenia więziennej premierowej emisji. Swój cel jakby osiągnął. Nakręcono o nim film. Stał się sławny także poza wyspami. Ale czy faktycznie jest tak szczęśliwy i beztroski jakim ukazano go w filmie? Ile w tym obrazie jest twórczej nadinterpretacji reżysera, a ile prawdziwego Bronsona? Cóż… z faktami się nie polemizuje. Nawet jeśli Refn trochę podkolorował historię głównego bohatera, to nie zmienia postaci rzeczy fakt, że to wielce charakterystyczna i nieposkromiona ludzka jednostka o której warto rozmawiać.

Szkoda tylko że film jest tak krótki. Oczywiście życie Bronsona jeszcze się nie skończyło, stąd tematu nie można uznać za wyczerpany. Ale też po skończeniu oglądania odczułem pewnego rodzaju niedosyt. Moja ocena filmu jako całości jest jednak dość wysoka. Przede wszystkim Refn zaplusował u mnie samym pomysłem na podejście do tematu. Zrobił to w nader interesujący i nieszablonowy sposób. A już postawienie na Hardy'ego, to bezdyskusyjny strzał w dziesiątkę. Oczarowała mnie wyrazistość granej postaci i jego czysto aktorskie umiejętności. A najlepszą oceną całego filmu niech stanie się fakt, że oglądałem go przed tygodniem... i nadal siedzi mi w głowie.

4/6


niedziela, 13 grudnia 2009

Pory roku

500 dni miłości
reż. Marc Webb, USA, 2009
95 min. Imperial-Cinepix


Są dwa typy ludzi. Kobiety i mężczyźni. Summer była kobietą. Wysokość: przeciętna. Waga: przeciętna. Rozmiar buta: ciut poniżej przeciętnej. Wszystko wskazywało na to, że była przeciętną dziewczyną. Ale nie była. Chłopak, Tom Hansen z New Jersey, uważał, że nie zazna pełni szczęścia, dopóki nie pozna tej jedynej. To przekonanie wzięło się od smutnej brytyjskiej muzyki pop i błędnego odczytania filmu Absolwent. Oto proszę ja was, pełna uroku historia pewnego związku chłopaka i dziewczyny.

Nie. To nie jest mdła komedia romantyczna, ale całkiem przemyślana analiza zależności pomiędzy związkiem, a jego wpływem na nasze życie. Ktoś mądry postanowił trochę przekręcić tytuł filmu tłumacząc go na ojczysty język Olisadebe i Pereiro, tak jakby sądził iż dzięki wrzuceniu do tytułu słowa „miłość” zagwarantuje mu tym samym od razu pierwszą dziesiątkę w box office. Zupełnie niepotrzebnie. Poradziłby sobie i bez tego typowo polskiego zabiegu. W światowej kinematografii było już co prawda milion podobnych tematycznie produkcji, ale sposób narracji narzucony przez absolutnego debiutanta Marca Webba, rzucił nową wiązkę światła na stare jak świat zagadnienie.

Tom, na co dzień zajmujący się wymyślaniem durnych życzeń na kartki świąteczne i okolicznościowe, jak wielu niepoprawnych romantyków w jego dość młodym wieku, wyrósł już z Mikołaja, jednak nie z miłości. Summer natomiast jest reprezentantką swobody, wolności i związkowej niezależności, ale nie tych z pod sztandarów Kazimiery Szczuki, lecz z czysto praktycznych i pozbawionych głębszych ideologii pobudek. Formalnie to powinno być chyba na odwrót. To facet powinien grać wolnego strzelca poruszającego się po wszechświecie i wyznającego myśl przewodnią a'la Tiger Woods, czyli z zamiarem zaliczenia wszystkich dziurek, tzn. dołków, tzn. wiecie o co mi chodzi. Ale to akurat i tak wszystko jest mało ważne.

Summer obdarzona przez Matkę Naturę słodkimi oczętami, swoje racje bez wątpienia także posiada. Zatem zasiadamy wygodnie w fotelu i próbujemy wstrzelić się ze swoją wizją związku idealnego w ich nieco pokręcone 500-dniowe sercowe wojaże i huśtawki nastrojów. A te są naprawdę świetnie i dość niestandardowo przedstawione przez Webba. Wcale nie zaczynamy od pierwszego dnia ich znajomości, tylko tak mniej więcej od dwustu dziewięćdziesiątego. Po czym wracamy do pierwszego, po drodze jest sto piętnasty i tak bezustannie skaczemy z kwiatka na pomarańcze, jakby trochę na opak i bez sensu.

Ale tylko z pozoru. Każdy przedstawiony nam dzień z ich wspólnego życia niesie za sobą dawkę informacji z której dowiadujemy się czegoś więcej o każdym z nich z osobna, oraz o ich wpływie na siebie nawzajem. Momentami może i owszem, Webb korzysta ze standardów rodem z amerykańskich komedii romantycznych, ale jakoś specjalnie to nie razi. Może dlatego, że to tylko chwilowe skojarzenia, które poprzez nieszablonowość opowiadania, szybko ustępują miejsca przemyślanej i nieco bardziej skomplikowanej formule. Reżyser fajnie bawi się obrazem, grafiką, no i przede wszystkim dialogiem, zachowując przy tym pozory naturalności i autentyczności. Ale takich z przymrużeniem oka.

Dość sympatyczny narrator opowieści umiejętnie prowadzi nas po historii tej skomplikowanej miłości, która przynajmniej teoretycznie, już od początku nie ma szans na powodzenie. Tom zakochuje się bezwarunkowo i od pierwszego wejrzenia w nowej asystentce swojego Dyrektora. Nasze gołąbki zapoznają się w windzie i dalej jakoś już to leci według typowo życiowych szablonów, które przecież wszyscy znamy z autopsji. Jest tylko jedno małe 'ale' które bezcześci ten oszroniony i skąpany porannym słońcem letni trawnik, po którym wydaje się skakać jak sarenka Tom. W sumie to żadne odkrycie Ameryki, sam mógłbym o tym to i owo napisać. Summer stawia na dzień dobry ultimatum. „Nie chcę być niczyją dziewczyną. Nie chcę być niczyim kimkolwiek. Tylko przyjaźń, pasuje ci taki układ?” Swoją szosą ciekaw jestem ile razy już to słyszeliście.

Tom zgadzając się na te warunki zaprzecza własnym ideałom i wkracza na drogę pełną kocich łbów. Jak można tylko przyjaźnić się z miłością swego życia? Jak można akceptować na jej dłoni cudzy pierścionek zaręczynowy? Summer bawi się Tomem, robiąc zawsze to na co ma w danej chwili ochotę. Porzuca go i wraca do niego po wielu dniach jakby nigdy nic. W tym czasie Tom przeżywa męki, liczne załamania psychiczne, czy też po prostu odwala mu w najmniej odpowiednim momencie, np. w pracy, albo w autobusie miejskiej komunikacji. Dlaczego jej sobie nie odpuści? Przecież tego kwiatu jest pół światu. No tak, ale to przebiśniegi.

Krążąc po zawiłym labiryncie ich relacji, który sami zbudowali, zbliżamy się nieuchronnie do piątej setki ich wspólnych dni. Im bliżej celu, tym bardziej zależy widzowi na tym aby między nimi zapanował względny constans uczuciowy, gdyż mimo tego wszystkiego co ich dzieli, sami dostrzegamy u nich mnóstwo wspólnych mianowników. W końcu historia zna takie przypadki, a i nam zapewne nie obce są pary, które zdają się być ze sobą na przekór rozumowi. Gdyby jednak tak to się skończyło i tym razem, musiałbym zaszufladkować film do komedii romantycznych, a tego bym nie chciał. Webb chyba też się tego obawiał i w porę wyskoczył z szufladki z sobie tylko znaną klasą, wdziękiem i niezłym telemarkiem przy lądowaniu.

Nasz pechowiec Tom, którego problemy sercowe zapewne przypisze również i do siebie wielu widzów (nie tylko facetów), dochodzi w końcu do epokowego odkrycia. Uświadamia sobie że nie można przypisywać zwykłym rzeczom wielkiego znaczenia, bowiem wszystkim rządzi przypadek. Odpuszcza sobie Summer, która co prawda pozostaje jego nieodżałowaną i niespełnioną miłością życia, ale jak to bywa na naszej planecie, po lecie zawsze nadchodzi jesień. W filmie następuje to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W tym konkretnym przypadku jesień jest nawet znacznie piękniejsza (choć o gustach się nie dyskutuje hehe). Czyli jednak happy end. Ale jakby inny, bo nie tego się spodziewałem. I będę go bronił rękoma i nogami. Tak właśnie powinien skończyć się ten film. Nie że żyli długo i szczęśliwie, tylko ukazano drugą stronę medalu z całym jego bagażem konsekwencji, by na końcu tchnąć w nas trochę optymizmu, tak jak robi to twój ojciec klepiąc cię po plecach i wypowiadając przy tym sakramentalne „będzie dobrze, zobaczysz”.

I jest dobrze. Duże zaskoczenie z mojej strony. Przysiadając do niego z braku laku spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Podoba mi się konfrontacja dwóch szkół: Związku bez zobowiązań, z tym pełną gębą i z motylkami w brzusiu. Webb żadnego z nich nie gloryfikuje, nikogo nie potępia, nie mówi też kto ostatecznie jest górą. Przynajmniej nie oficjalnie. Każdy i tak zinterpretuje to po swojemu. W końcu też Webb nie próbował wcisnąć mi kitu. Owszem, miłość jest piękna, ale przecież nie zawsze musi wychodzić. Może faktycznie czasem warto dać sobie na wstrzymanie i przestać bujać w obłokach. Spełnianie marzeń i wzruszające zakończenia pozostawmy komediom romantycznym. To ich misja.

Całość została ozdobiona przyjemną dla ucha muzyką. Wspomniałem już o zabawie obrazem, ale raz jeszcze wypada pogratulować twórcom za kilka operatorskich tricków i przyjemną swobodę podczas oglądania filmu. Na koniec dwa słowa o odtwórcach głównych ról. Jak dwa to dwa. Zagrali przekonująco. No dobra, trzy. Bardzo przekonująco. Warto przysiąść i pogłówkować. Najlepiej we dwoje. Gwarantuję poczucie satysfakcji.

5/6

niedziela, 6 grudnia 2009

La vida no vale nada

The Limits of Control
reż. Jim Jarmusch, USA, ESP 2009
116 min. Best Film



Najlepsze filmy są jak sny, których nie jesteś pewien
. Tą oto sekwencją wypowiedzianą przez jednego z bohaterów rozpocznę wątek o najnowszym filmie Jima Jarmuscha. Filmie, którego ciężko jest mi jednoznacznie zinterpretować i który zabierając mi trochę więcej czasu niż samo jego trwanie, sprawił mi nie lada kłopot, stawiając przede mną sporych rozmiarów wyzwanie. Pozornie, Limits of Control można streścić jednym zdaniem, jak zresztą większość filmów Jarmuscha. Jednak znając tricki Jima, oraz w myśl zasady, iż najtrudniej jest opowiedzieć o filmie dobrym, będę potrzebował do tego celu znacznie więcej miejsca.

O czym jest więc ten film? Czy jest to gangsterska opowieść o morderstwie na zlecenie? Film szpiegowski, kryminał, czy może dramat? Kogo chce zabić główny jakże irytujący bohater i po co? Ci wszyscy którzy odbierają filmy w bardziej powierzchowny sposób, z pewnością dość szybko zrezygnują z próby odpowiedzenia sobie na serię trudnych pytań i z wyraźną ulgą na twarzy sklasyfikują ów tytuł, oraz przypiszą mu łatkę z napisem „nudny i niezrozumiały”. Ot, przeraźliwy artystyczny bełkot z przerostem formy nad treścią i wieloma minutami pozbawionymi jakiegokolwiek sensu i wyrazu. Tak. Z pozoru taki właśnie jest Jarmusch. Nudny i niezrozumiały.

Na szczęście jest i druga strona medalu. Tylko trzeba się troszkę wysilić aby go odwrócić. Jarmusch zdaje się, że tym razem ma nam coś bardzo ważnego do powiedzenia, a historia samotnego i bezimiennego czarnoskórego mężczyzny, który prowadzi nas za rękę przez cały film by ostatecznie porzucić, wydaje się tylko tłem dla znacznie ważniejszej i nieco ukrytej myśli przewodniej.

O bezimiennym mężczyźnie wiemy tylko tyle, że pija espresso z dwóch oddzielnych filiżanek, nosi jednakowo skrojone garnitury w różnych kolorach, ćwiczy tai chi, oraz że nie mówi po hiszpańsku. Udaje się do Hiszpanii w celu wykonania zlecenia o charakterze niewątpliwie przestępczym. Zanim jednak zrealizuje powierzone mu zadanie, na drodze spotka wielu równie nam (jak i jemu samemu) obcych ludzi, którzy to za pośrednictwem pudełka od zapałek, przekazywać mu będą dalsze instrukcje, aż do dotarcia do samego czubka góry lodowej i poderżnięcia gardła równie obcemu jak wszyscy inni w tym filmie, bezimiennemu Amerykaninowi (Bill Murray).

W rolę asystujących mu postaci, które wydają się przede wszystkim robić za drogowskaz służący mu za pomoc w dotarciu do celu swej wędrówki, Jarmusch wcielił bardzo barwne i głośne nazwiska. Nie ważne że ich kwestie i czas spędzony przed kamerą są wyjątkowo krótkie. Znacznie istotniejsze jest to co przekazują bezimiennemu mężczyźnie między słowami. Bezimienny skrzypek (Luis Tosar), przekazując mu pierwsze pudełko po zapałkach, opowiada o swojej pasji jaką jest muzyka, która ukryta jest w molekularnych zakamarkach instrumentów. O jej odbieraniu i celebrowaniu. Z kolei tajemnicza i bezimienna blondynka (Tilda Swinton), pasjonuje się filmem. Zwłaszcza starymi filmami. Można się z nich dowiedzieć, jak wyglądał świat 30, 50, 100 lat temu. Inna postać z pudełkiem od zapałek napotkana w pociągu, jest przedstawicielką świata nauki którą fascynują molekuły. Nasz bezimienny bohater napotyka na swej drodze również przedstawiciela sztuki (John Hurt), który odnosi się w bezpośredniej rozmowie do bohemy i dywagacji nad duszą artysty. Z kolei Meksykanin (Gael Garcia Bernal) blisko kresu wędrówki naszego bezimiennego mężczyzny, uzmysławia mu że Nic nie jest prawdziwe. Wszystko jest wymyślone.
Całą drogę nasz bezimienny mężczyzna pokonuje w asyście czarnego śmigłowca, oraz nagiej kobiety z asymetrycznym biustem, która nawiedza go w różnych najmniej spodziewanych sytuacjach. Uwielbia Schuberta i stara się zarazić go ochotą na seks. Bezskutecznie. Żadnej broni, żadnych telefonów, żadnego seksu. Nie kiedy pracuję. Niewzruszony i niemal bez słowa wysłuchuje wszystkich niezrozumiałych dla niego mądrości i pasji napotkanych osób. Jego celem jest tylko pudełko od zapałek i niejasny dla nas ukryty w nim kod, którego po zapamiętaniu bezzwłocznie zjada.

Kiedy w końcu nasz główny bohater, po blisko dwóch godzinach włóczęgi stanął twarzą w twarz ze swoim „zleceniem”, dotarło do mnie kim jest i przed czym chce mnie ostrzec Jarmusch za pośrednictwem wspomnianych postaci. Bezimienny mężczyzna to my sami. Każdy z nas, razem i z osobna. Za pomocą takiego tricku Jim przedstawił mi zderzenie dwóch światów. A raczej dwóch filozofii życia. Konsumpcyjnego, pozbawionego wartości i pasji. Zderzenie świata w którym dominuje pieniądz i kultura masowa ograniczająca nasz rozwój duchowy, ze światem swobodnej wymiany myśli i dostępem do kultury wyższej. Zupełnie jakby chciał wykrzyknąć mi w twarz. Obudź się chłopie! Życie właśnie ucieka ci przez palce. Nie daj się sobą manipulować!

Ten, który ma się za najpotężniejszego, musi skończyć na cmentarzu. Tam przekona się, czym naprawdę jest życie. Odrobiną brudu. Kolejna wielokrotnie wypowiadana w filmie sentencja. W Limits of Control tym najpotężniejszym wydaje się być grany przez Billa Murraya Amerykanin. Z pozoru jest tylko zleceniem które nasz główny bohater musi wyeliminować. Ale jeśli uda wam się w porę wychwycić język jakim przemawia do nas Jarmusch, to dostrzeżecie, iż finałowe zestawienie bezimiennego mężczyzny z Amerykaninem, jest niczym innym jak zderzeniem się ze sobą dwóch filozofii życia. Ostatecznym rozprawieniem się ze sobą nawzajem. Warto przysłuchać się temu co mają wtedy obaj panowie do powiedzenia. Nie powiem jak kończy się ich spotkanie, ważniejsze są wnioski z niego płynące. Ale te najlepiej wyciągnąć samemu. Z resztą inaczej się nie da.

Jarmusch oprócz gry słownej, bawi się również rekwizytami, które stanowią ważną dla niego symbolikę. I tak np. nasz główny bohater niszczy telefony. Jakby Jarmusch chciał przez to powiedzieć, że to właśnie przez nie nastąpił kryzys w naturalnym komunikowaniu się między ludźmi. Dwie filiżanki espresso zamawiane przez samotnego mężczyznę mogą symbolizować wołanie w ciszy o potrzebę przebywania z kimś innym i chęć nawiązywania wzrokowego kontaktu. Napotkane postacie reprezentujące ludzkie pasje, również wyposażone są w różne rekwizyty. Skrzypce, gitara, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy. Nawet lampka nocna oraz zwykłe okulary przeciwsłoneczne nabierają w rękach Jarmuscha dwuznaczności i wszystko to można interpretować na wiele sposobów. Dzięki temu, łapiąc haczyk zarzucony przez Jima, sami zagłębiamy się w jego filozoficznych rozważaniach i zaczynamy szukać prawd ukrytych płynąc razem z nim pod prąd.

Bez wątpienia Limity kontroli to szalenie trudny w odbiorze i nasiąknięty ciężkim motywem obraz. Dla mnie osobiście jeden z najlepszych z jakim miałem w tym roku przyjemność. Jednak nie łatwo będzie przez niego przebrnąć tym wszystkim, którzy dotąd jeszcze nie przywykli do wyjątkowego i bardzo charakterystycznego jarmuschowego stylu ekspresji. Mało w nim treści, a długie ujęcia zapewne wielu będą irytować, czy po prostu nużyć. W zasadzie wszystko to co miał nam do przekazania reżyser, inny twórca zmieściłby w 30 minutach i to wraz z napisami. Nie wielu też będzie wiedziało o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Oceny filmu z pewnością także nie będą zbyt wysokie, ale to bardziej będzie spowodowane niezrozumieniem tematu. Nie to że nie wierzę w ludzką inteligencję (ba! Proste że nie wierzę), ale zwyczajnie nie jest to film dla każdego. Nie mniej jednak namawiam do spróbowania się z nim na rękę. Wystawcie swoją inteligencję na próbę. Mimo że Jarmusch otwarcie przyznaje że „Życie jest nic nie warte” (La vida no vale nada), to przy odrobinie skupienia, mądrości i samo zawzięcia być może nie będzie aż tak bolało.

5/6

poniedziałek, 30 listopada 2009

Hartowanie zła

Biała wstążka
reż. Michael Haneke, GER, AUT, FRA, 2009
144 min. Monolith Plus


Czas na jeden z najgłośniejszych tytułów tego roku. Głośny przede wszystkim z tego powodu, iż na festiwalu w Cannes uznano najnowsze dzieło Michaela Haneke filmem najlepszym. A to nie w kij dmuchał wyróżnienie. Słusznie czy nie, prawa festiwalowe rządzą się własnymi regułami. Nie mniej jednak postaram się w kilku, mam nadzieję niezbyt nudnych akapitach, zanalizować słuszność dokonanego przez szacowne jury wyboru. Albo nie... Wróć. Po prostu skupię się na własnym odbiorze Białej wstążki. W głowie kłębią mi się już różne zawiłe teorie i wysnute, bądź dopiero szykujące się do rozkwitu wnioski, które to zarysowały mi się w trakcie oglądania filmu. Czas ją przewietrzyć.

No więc tak. Może najpierw słów parę o samym reżyserze. Siwobrody i poczciwy Haneke to bez dwóch zdań jeden z najlepszych niemieckich reżyserów. Dla mnie osobiście wielki z dwóch powodów. Pierwszy powód brzmi Pianistka (2001), a drugi Funny Games (1997). A to tylko czubek góry lodowej jego dokonań. Michael Haneke niemal we wszystkich swoich filmach z brutalną wręcz szczerością dokonuje analizy ludzkich zachowań, które skrywają w sobie jakiś ból, chorobę psychiczną, zboczenia czy też agresję. Seryjni mordercy, zboczeńcy, maniacy seksualni, autorytarne charaktery... to ulubieni filmowi bohaterzy z których usług korzysta Haneke. Jednocześnie bezkompromisowo udowadnia całemu światu, że tacy ludzie są wśród nas. I to na wyciągnięcie ręki. Być może i w nas czai się zło. Dlatego jego filmy są tak bardzo trudne w odbiorze i nie każdy widz potrafi przez nie przebrnąć. Być może właśnie dlatego, że w ten sposób i przez zupełny przypadek, reżyser demaskuje nasze słabości.

Podobnie jest i tym razem. Tłem dla Białej wstążki jest mała niemiecka protestancka wioska usytuowana w realiach, które można określić mianem „ciszy przed burzą”, czyli na rok poprzedzający wybuch pierwszej Wojny Światowej. Haneke już na dzień dobry ułatwia widzowi przeprowadzenie skutecznej analizy, poprzez rozrysowanie losów tej wiejskiej społeczności w czarno białych barwach. Tak aby każdy z nas mógł łatwiej zlokalizować, określić i odpowiednio oddzielić od siebie dobro i zło. Aby na nic innego nie zwracać uwagi. Nie ważne są barwne pola jęczmienia, wiejskie krajobrazy i czyste powietrze. To co interesuje reżysera czai się w głowach mieszkańców.

W rolę konferansjera tej opowieści Haneke wcielił wiejskiego nauczyciela, który bez zbędnych emocji i przesytu w treści przybliża nam historię mieszkańców wsi, oraz rządzącego nią i utrzymującego bogatego barona wraz z rodziną. We wsi dzieje się wiele dziwnych wydarzeń. Zaczyna się od wypadku lekarza, by na porwaniach i torturach dzieci zakończyć. Choć tak naprawdę nie owe zdarzenia są w filmie najważniejsze, lecz to, do czego doprowadzają one jego mieszkańców. Czające się we wsi zło i psychoza w tych z pozoru prawych i bardzo religijnych ludziach żyjących według harmonii narzucanej przez niebiosa, demaskują ich lęki i słabości. Surowość i bezwzględność w opisywaniu zasad panujących we wsi jest porażająca. Haneke ukazał je w absolutnie perfekcyjny sposób. Bez kompromisów i pójść na łatwiznę. Tam gdzie miało zaboleć, ukłuć i szokować, tak też się działo.

Najwięcej uwagi reżyser poświęcił licznie występującym w filmie dzieciom. Bowiem to właśnie na nich najbardziej odbija się panująca we wsi dyktatura i chorobliwa żądza ich rodziców domagająca się bezwarunkowego posłuszeństwa względem anormalnych zasad moralnych. Jest bicie dzieci, karanie za byle drobiazg, a zwłaszcza żądanie od nich dorosłego i odpowiedzialnego podejścia do życia kosztem dziecięcej beztroski i zabawy. Nawet rodzic jest dla nich tyranem, mimo że na co dzień pełni rolę uczonego i dobrodusznego pastora, czy ratującego ludzkie istnienia lekarza. Wszystko to w imię nauk płynących z Biblii. Hipokryzja i moralne zacofanie.

Dzieci pozbawione czułości, ciepła rodzicielskiego i dotknięte już od najmłodszych lat dyktaturą i grającą przeciw nim przesadną dyscypliną, z czasem zaczynają wyzbywać się pewnych zasad moralnych, a wyniesione z domu surowe zasady i nauki ojcowskie, zdają się być idealnym podłożem dla czekającej na nie za lat kilkanaście kolejnej, tym razem ideowej oraz globalnej dyktatury. Haneke zatem, może niebezpośrednio, lecz w dość wyraźny sposób odnosi się do genezy powstania pokolenia nazistów, łatwości ich wychowania i podporządkowania nieludzkim i totalitarnym ideom. W Białej wstążce to właśnie te kilku i kilkunastoletnie dzieci stanowić będą narybek przyszłego Fuhrera. Pozbawione miłości, bite, poniżane, wykorzystywane i zagubione w świecie którego nie rozumieją, łatwo odnajdują się w świecie dyktatury. Innego bowiem nie znają.

Oczywiście nie wszystko w filmie ukazane jest jako zło permanentne. Aby zachować zdrowe proporcje, jest w nim także trochę miłości i czułości, choć bardzo prymitywnej i zupełnie nam obcej z punktu widzenia i perspektywy współczesnych realiów. Oglądając film, odczuwałem cały czas niepokój i obrzydzenie. Nie, nie fizyczne obrzydzenie do krwi i innych mięsopodobnych okrucieństw, mam na myśli obrzydzenie do totalitarnego systemu nakazującemu innym bezbronnym ludzkim jednostkom podążanie jedną i tylko jedną ścieżką życia. Zawsze mnie to brzydziło, a Haneke wzbudził we mnie dodatkowe skrajne emocje, bowiem skaził nieludzkim systemem zupełnie bezbronne dzieci, które w odwecie pokazały swoim oprawcom czym to się kończy.

Trudne to kino. Wymagające skupienia i samozaparcia. Minimum inteligencji i bogactwa cierpliwości. Michael Haneke celowo ogołocił film z kolorów i muzyki. Minimalizm i aż kłująca w oczy sterylna surowość emanują brutalną siłą przekazu. Choć nie bezpośrednio. Jest tu wiele niedopowiedzeń i jakby tylko muśniętych zjawisk i problemów. Reżyser stara się niczego nie oceniać. Jak zawsze w swoich filmach zwyczajnie opowiada nam daną historię zbytnio nie angażując się w ustalanie wniosków, ale też i niczego przed widzem nie ukrywa. Po napisach końcowych zostawia nas samych wgniecionych w fotel i oddala się niczym pięcioletnie dziecko zaraz po drobnym przeskrobaniu. I wiecie co? Doskonale rozumiem już decyzję jury w Cannes. Wszyscy bowiem jesteśmy dziećmi które potrzebują ciepła i troski. A poczciwy Haneke tylko po prostu nam o tym przypomniał. Brawo. Wielkie kino.

5/6


niedziela, 22 listopada 2009

Kropka nad i

Rewers
reż. Borys Lankosz, POL, 2009
99 min. Syrena Films



Dzieląc się z wami nie tak dawno własnymi refleksjami na temat Domu złego, zaznaczyłem iż palmę pierwszeństwa w tegorocznym polskim wydaniu może odebrać mu jeszcze co najwyżej Rewers. Dziś mija dokładnie tydzień odkąd zobaczyłem to bardzo głośne i szeroko komentowane dzieło Borysa Lankosza. Siedem dni, a ja nadal nie wiem co o nim ciekawego napisać. To i tak lepiej niż z najnowszym Almodovarem do którego opisania zbieram się już od dobrych dwóch miesięcy. W zasadzie to już zdążyłem o nim zapomnieć. Z Rewersem jednak aż tak źle nie jest. W ogóle nie jest z nim źle. Jest wręcz całkiem dobrze. Ale czy faktycznie zasłużył na laurkę z napisem Najlepszy polski film?

Nie ukrywam że mam z nim problem. Jest to bez wątpienia bardzo wyróżniający się obraz. Oryginalnie spłodzony, zainspirowany ciekawie ukazaną historią i zaszczycony udziałem bardzo charyzmatycznych postaci. Podoba mi się w nim znacznie więcej. Film przede wszystkim posiada klimat i mocny scenariusz. Rzadko we współczesnej polskiej kinematografii twórcy sięgają po czerń i biel jako środek ekspresji. Dzięki temu zabiegowi, oraz idealnie pasujących do całości wstawek Warszawy lat 50tych, czuć zapach ambitnego i umiejętnie zszytego na miarę kina z ludzką twarzą. Niestety w momencie kiedy tylko pojawia się na ekranie kolor współczesności... ów magia ginie.

Kolorowy morderca ogołaca dzieło Lankosza z jakości i bezlitośnie uwypukla wszystkie jego słabości. Chciałoby się więc aby opowiadana historia nie miała swojego rewersu. Aby była cały czas czarno biała, bowiem paradoksalnie właśnie wtedy jest ona najbardziej barwna. Agata Buzek wypadła w tej odsłonie wprost wspaniale. Rola tyleż udana, co i szalenie mocna, która bez wątpienia będzie mi się z nią już na zawsze kojarzyć niczym Audrey Tautou z Amelią. Czyżby więc rola życia? Pozostałe postacie dobrane tak samo dobrze. Tu chylę czoła przed trafnością wyboru przez twórców. Kryśka i Dorociński - dobrze znana nam pierwsza liga. Co ja mówię... Ekstraklasa. Babcia Polony – uroczo, dostojnie i z niemożliwą do osiągnięcia przez wiele aktorek klasą.

Gorzej niestety, kiedy do akcji wkracza teraźniejszość. Kolorowa babcia Buzek razi nieudaną charakteryzacją i koślawymi ruchami, a jej kolorowy (a raczej tęczowy) syn zdaje się żyć na bakier z prawami natury, choć z pewnością jest na bieżąco z euro poprawnością polityczną, oraz swobodą przy określaniu swojej orientacji seksualnej. Być może Lankosz stara się tym sposobem spytać „czy warto było babciu?”, a być może po prostu chce dzięki temu zapewnić sobie lepszy odbiór zagranicą. W końcu przed nim sporo walki o najwyższe laury światowej kinematografii. Jednak sukcesu na tym polu mu raczej nie wróżę.

Od technicznej czysto produkcyjnej strony nie zamierzam się już do niczego przyczepiać. Jak na nasze polskie standardy to jedno z najwyższych szczebelków drabinki. Jazzująca muzyka podkreśla wytrawny klimat filmu i poza końcową piosenką (raptem ni stąd ni zowąd obcojęzyczny kawałek w najmniej odpowiednim momencie) współtworzy interesujące również i dla ucha tło. Czego więc mi brakuje poza obrzydzeniem do koloru? Konsekwencji.

Moc i inteligencja bijąca ze scenariusza nie podlega dyskusji. I to nawet jeśli ostatnie strony napisane były w pośpiechu i nieładzie. Z pozoru dość zabawna historia trzech kobiet i tajemniczego SB-ka, w tych czarno białych (nomen omen) i trudnych czasach, do połowy seansu trzyma w uścisku tajemnicy i ciekawości. Potem im dalej tym gorzej niestety. Jakby zabrakło Borysowi pomysłu na rozwinięcie, a zwłaszcza koniec opowieści. Jeśli miałbym oceniać film po męsku i zwracać uwagę nie na to jak się zaczyna, lecz kończy, wnioski zapewne były by mało zachęcające. Jednak Rewers wolałbym ocenić w nieco bardziej subtelny i kobiecy sposób. Być może dlatego, że dominują w nim przede wszystkim silne kobiety. Może też i dlatego, że przystojny PRL-owski amant intryguje i porusza damskie sumienia. A może w końcu dlatego, że na sali kinowej zewsząd otaczały mnie urocze i uważnie wpatrzone w ekran Panie.

Ale nawet i z tego punktu widzenia jest tylko poprawnie. Rewers nie wzbudził we mnie zbyt wielu emocji. Nie dostałem na nim ani razu gęsiej skórki. Nie ma mowy o łzach. Jest za to trochę uśmiechu, nie wiele, ale na szczęście w sam raz. Gdyby nie pompowanie balona, gdyby nie Złote Lwy, gdyby... gdyby... wtedy odebrałbym go zapewne trochę inaczej. Nic tak bardzo nie irytuje jak doświadczenie zawodu po wcześniejszym napaleniu się na coś wielkiego. Może więc to też i moja wina. Trzeba było schować wysokie oczekiwania do kieszeni. Ale też z drugiej strony... dlaczego po najlepszym filmie roku nie oczekiwać mam najlepszości?

Nie mniej jednak warto go obejrzeć. Mimo moich narzekań odnoszących się bądź co bądź do detali, Rewers nadal się wyróżnia. Nadal ma świetny scenariusz. Nadal jest świetnie zagrany. Nadal bawi i czaruje. Ale też w moich oczach raczej nie zasługuje na miano najlepszego filmu, choć bez wątpienia zajmuje miejsce na pudle. Stanowi kropkę nad i w tym jakże udanym dla polskiego kina roku. Lankoszowi wróżę świetlaną przyszłość. Ma papiery na dobre kino. Oby ich tylko nie zgubił.

4/6

niedziela, 15 listopada 2009

Nie samą pracą człowiek żyje

Mamut
reż. Lukas Moodysson, SWE, DAN, 2009
125 min. Kino Świat


Ciężka praca od rana do nocy, zaciągnięty kredyt na 30 lat, brak czasu dla/na dzieci. Skąd my to znamy? To szara codzienność wielu z nas. Społeczność całego już rozwiniętego i ciągle rozwijającego się globu cierpi na te same przypadłości. Świat pędzi na złamanie karku i osiąga absurdalne prędkości w imię żądzy pieniądza. Lukas Moodysson tak jak i w poprzednich swoich filmach, proponuje widzowi zatrzymanie się na chwilkę i zaprasza do głębszej refleksji nad swoim konsumpcyjnym żywotem.

Moodysson, jak na wychowanego w socjalistycznym raju szweda przystało, w swoim najnowszym obrazie rozprawia się z definicją rodziny. W zasadzie to z wieloma definicjami jednocześnie, ale myślą przewodnią jest dogłębna analiza modelowego związku złożonego z męża, żony i małego dziecka.

Tym razem jednak tłem dla jego socjologicznego wywodu nie jest jego rodzima Szwecja jak np. w głośnych Fucking Amal, czy Lilja 4-ever. Reżyser za pośrednictwem Mamuta wypływa na znacznie głębsze wody. Problemy wychowawcze i kryzys rodziny w Szwecji zastępują wreszcie ogólnoświatowe problemy milionów ludzi. Oczywiście w jego filmach można było dopatrzeć się zjawisk i patologii obecnych również i w naszej szerokości geograficznej, jednak oglądając je odbierałem je przede wszystkim jako zwierciadło w którym odbijała się codzienność uporządkowanych szwedów.

Moodysson za miejsce akcji wybrał zupełnie uniwersalny i reprezentatywny dla całego cywilizacyjnego globu Nowy York. Miasto – reprezentant naszych szalonych czasów. Żyje i mieszka w nim sobie młode małżeństwo. Ciągle tkwiący w świecie małych i nieokrzesanych chłopców Leo i bardzo wrażliwa, oraz oddana dla sprawy Ellen. Wraz z nimi ich bardzo inteligentna ośmioletnia córeczka Jackie. Jednak już na pierwszy rzut oka widać że nie jest to typowa rodzinka z którą mógłby utożsamiać się cały świat. Leo jest bowiem przeokropnie bogaty. Wymyślił przed laty internetowy serwis o grach komputerowych... i dorobił się dzięki temu fortuny. Ellen z kolei to przedstawiciel ciężkiej i czasem nieludzkiej wręcz pracy. Jest ambitnym lekarzem w miejskim szpitalu i spędza w nim całe dnie jak i noce. Pozbawiona styczności i bliskości z rodzicami bardzo bystra Jackie przebywa pod opieką Glorii – dobrodusznej opiekunki z dalekich Filipin.

Wszystkie wymienione postacie mają w filmie przypisaną tylko i wyłącznie do siebie własną historię, a nawet w porywach i przygodę. Moodysson całkiem trafnie i rzeczowo ukazuje ich charaktery, pragnienia, a także popełnione błędy. Przeplata je między sobą w taki sposób, aby widz sam je dostrzegł i wyciągnął płynące z nich wnioski. To bardzo mądre i szalenie typowe dla tego reżysera podejście.

I tak Leo udając się do dalekiej Tajlandii na wyprawę biznesową w celu podpisania ważnego kontaktu, zapomina się i zatraca na chwilę w bajecznym romansie z tamtejszą prostytutką. Ellen z kolei pochłonięta pracą i chęcią niesienia pomocy innym, zapomina o tym, że najwięcej czułości i pomocy potrzebuje przede wszystkim jej rodzona córka, która spędzając całe dnie z opiekunką bardzo się z nią wiąże. Ale i owa niania skrywa jakiś ból i cierpienie. A są nim pozostawieni w Filipinach dwaj dorastający i tęskniący za matką synowie.

Akcja filmu przeskakuje więc z bohatera na bohatera. Z Nowego Yorku do Tajlandii, po czym do dalekich Filipin. I tak w koło aż w końcu nasi ulubieńcy powiedzą głośne i chóralne STOP. Zrozumieją co tak naprawdę jest w ich życiu najważniejsze. Oczywiście Moodysson nie odkrywa Ameryki. Promuje przede wszystkim zdrowy i uczciwy układ oparty na wartościach złożonych z miłości, wierności i czułości. Jednak podoba mi się to w jaki sposób nasi bohaterowie do tego wszystkiego dochodzą, oraz jaką drogę muszą pokonać by to zrozumieć.

Być może cały obraz jest nieco przerysowany, nienaturalny, a nawet i trochę obcy, to jednak widać że reżyser bardzo starał się aby problemy naszych bohaterów kojarzyły się z tymi naszymi znanymi z prawdziwego życia. Bo tylko w ten sposób główne przesłanie filmu zostanie przez nas odebrane dosłownie. Moodysson celowo i bardzo umiejętnie posłużył się kontrastem, dzięki któremu rozwiązuje skomplikowane równanie i znajduje gdzieś głęboko ukrytą niewiadomą. Jest bogata ale też i ciężko pracująca rodzina która nie ma czasu dla siebie. Obok nich, niby w innym świecie, są slumsy i biedota która co prawda ma czas dla siebie, ale nie ma środków do życia i aby je zdobyć rodzina musi zostać rozbita. Człowiek aby zupełnie się nie zatracić i godnie żyć, musi w tych trudnych czasach mieć cały czas oczy szeroko rozwarte i trzymać rękę na przysłowiowym pulsie. Troszkę dołujące, nie? Gdzie w tym wszystkim są drobne przyjemności, korzystanie z życia i czerpanie garściami z tego co nam przynosi los? Bez obaw. O tym też sporo w tym filmie. Na szczęście nie wszystko jest tak jednoznaczne.

I to właśnie jest najwyższą wygraną Lukasa Moodyssona. Niby pokazuje co jest, lub co powinno być w naszym życiu ważne, a co ważne mniej, to jednak nie krytykuje i nie potępia jednoznacznie pozostałych ludzkich wyborów. Nawet tych głupich. W końcu wszyscy jesteśmy dorośli i sami decydujemy o tym co jest dla nas dobre. Popełnianie błędów też jest nam czasem potrzebne. Chociażby dlatego, abyśmy wiedzieli jak bardzo potrafią one zaboleć nas i naszych najbliższych, oraz jak ich w przyszłości uniknąć.

Wiele uniwersalnych mądrości płynie z tego obrazu. Podoba mi się dobre i dość przekonujące aktorstwo (zwłaszcza fajnie zagrał mój ulubieniec Bernal), klimatyczna muzyka i różnorodny sytuacyjny obraz w stylu Inarritu (stąd sugerowane tu i ówdzie podobieństwa do jego Babel). Ale do pełni szczęścia brakuje mi w nim czegoś więcej niż tylko opowiedzenia mi o tym o czym sam doskonale już wiedziałem od dawna. Jednak nie nudziłem się na nim w kinie. Szkoda tylko że raczej nie zapowiada się na to iż pojawi się on w naszych wielosalowych i śmierdzących spalonym popcornem multipleksach. Film premierę światową miał w styczniu. U nas nadal nawet nie ma dystrybutora. Polecam zatem torrenty. Już się ponoć pojawił. Bo co innego nam pozostaje? W Konstytucji mamy zagwarantowany szeroki dostęp do kultury. Zapewnijmy więc go sobie sami ;)

4/6

poniedziałek, 9 listopada 2009

Wódko, pozwól żyć

Dom zły
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2009
106 min. ITI Cinema


Na nowy film Wojtka Smarzowskiego czekałem z niecierpliwością odkąd tylko dotarło do mnie, że to szalenie udana i budząca wiele pozytywnych emocji produkcja. Czyli stosunkowo nie długo. Będzie z miesiąc. Na Festiwalu w Gdyni Dom zły zgarnął bardzo prestiżowe i reprezentacyjne nagrody. Za scenariusz, reżyserię i montaż. Ci co go już widzieli wcześniej, porównywali go nawet do owianego tu i ówdzie legendą Fargo. No nie powiem... Do kina podążałem z dużą dawką ciekawości i szczyptą ekscytacji. Ostatnio tego typu podniecenie do polskiej produkcji odczuwałem dokładnie rok temu, kiedy to udawałem się na premierowy pokaz 33 scen z życia Małgosi Szumowskiej.

Wojciech Smarzowski znany jest przede wszystkim z dość głośnego Wesela (2004). Pamiętam gdy ów film wchodził do kin, został on przeze mnie dosłownie i w przenośni zlany. Nie interesowały mnie wtedy ani liczne pochlebne recenzje, ani przyznane mu nagrody. Po zajawkach w TV oraz składzie aktorskim, stawiałem film na równi z twórczością Jacka Bromskiego i sagą U Pana Boga za/w... Niby fajne, swojskie, nawet śmieszne, ale nadające się najwyżej do obejrzenia przy świątecznym i rodzinnym stole w telewizorni. No i gdy właśnie podczas jakiegoś zupełnie przypadkowego seansu w TV, po latach, być może nawet i podczas świąt, któryś z kanałów zdecydował się puścić Wesele w porze najdłuższych wielogodzinnych bloków reklamowych... z nudów, bądź też z braku laku, rzuciłem nań okiem. No i ciach. Stało się. Film autentycznie mnie porwał. Serio. Zupełnie znienacka zostałem zaatakowany mnogością wydarzeń, fenomenalnymi dialogami, taką swojską naturalnością i szczerością przekazu. A liczne zwroty akcji i bardzo urocza gra aktorów przemówiły do mnie i wzbudziły poczucie skruchy. Nazwisko reżysera zapisałem więc wtedy sobie w pamięci co by więcej już na głupka nie wychodzić, a i do kilku aktorów zupełnie zmieniłem podejście.

Tak więc z najnowszym filmem Smarzowskiego tego samego błędu popełniać już nie zamierzałem. Dom zły reprezentuje praktycznie ten sam skład aktorski co w Weselu. Z fenomenalnym Marianem Dziędzielem na czele. Z resztą był nawet na sali i oglądał film razem z nami. Akcja filmu toczy się w smutnych latach 80-tych, a dokładniej w dwóch stale przeplatających się ze sobą i odległych o cztery lata czasoprzestrzeniach. Ze szczerą brutalnością ukazują one całą degrengoladę tamtych czasów. Małomiasteczkową wiejską biedę i kryzys wartości moralnych na tle szarej i smutnej PRL-owskiej rzeczywistości.

No ale przede wszystkim oglądając film, cały czas miałem nieodparte wrażenie, że głównym bohaterem filmu nie jest człowiek, lecz polska wódka (to w sumie analogicznie jak i w Weselu). Gdyby była prawdziwa (zapewne dublowała ją zwykła woda), to po ilości spożycia jej na planie, połowa ekipy filmowej spektakularnie zeszła by z tego świata na amen. Było jej tak dużo na ekranie, że siedząc naprzeciwko na fotelu aż czułem jej smak w gardle i uparcie zapijałem ją colą. Pili i piją ją w filmie wszyscy. Funkcjonariusze milicji, prokurator, lokalni przedstawiciele jedynej słusznej partii, mieszkańcy wsi, mąż, żona... gdyby w filmie grały dzieci, zapewne też by piły.

Dla młodego pokolenia, które PRL zna tylko z opowieści i podręczników od historii, realia tamtych czasów mogą wydawać się bajką stawianą na równi z Opowieściami z Narnii. No ale trzeba uczciwie powiedzieć, że dzięki wódce pojawia się na twarzach widzów dużo radości i szczerych uśmiechów. Prowokuje ona bowiem naszych spitych bohaterów do zabawnych zachowań i do płodu świetnych dialogów. Skąd my to znamy? Jak to skąd. Samo życie ;)

Wbrew pozorom Dom zły nie jest komedią. Choć szczerze... sam już nie wiem, czy więcej jest w tym dramacie groteski, czy może jest też zupełnie na odwrót. Smarzowski na tle małomiasteczkowej i zabitej dechami rzeczywistości, rozprawia się z naszymi polskimi przyzwyczajeniami i słabościami. Cechy Polaka, które dziś - 20 lat później, może i bardziej wygładzone i ugrzecznione, są jednak nadal naznaczone zawiścią, zazdrością, niedbalstwem i pijaństwem. W takim oto właśnie ciut filozoficznym, czy po prostu socjologicznym sosie, reżyser podaje nam interesującą i z początku zupełnie niepozorną historię o pewnej nocy w domu na odludziu i jej skutkach, czyli morderstwie. O akcji i reakcji. O skutkach i prowokacjach własnych czynów. W końcu film o nas samych. O Polakach właśnie.

Prawdziwość wydarzeń i autentyczność bohaterów jest porażająca. I to mimo, że w głównych rolach mamy chociażby mało rozgarniętego Zenka ze Złotopolic grającego porucznika Mroza. Wiecznie kojarzącego mi się z durnymi serialami i marnej jakości show na Polsacie - Arkadiusza Jakubika w roli mocno głównej. A nawet Waldusia Kiepskiego i innych aktorów kojarzących mi się ze wszystkim, tylko nie z poważnym kinem, do tego z dramatem. No a tu proszę. Mimo tych głęboko zakorzenionych we mnie myśli i sieci skojarzeń, mój odbiór granych przez nich bohaterów jest wręcz zaskakująco poprawny. Na te ponad 100 minut trwania seansu, zwyczajnie zapomniałem o ich telewizyjnej przeszłości. To naprawdę wielka sztuka. Tu i teraz chylę przed nimi i Smarzowskim czoło.

Nie będę rozpisywał się zbytnio o fabule, można o tym przeczytać w innych miejscach. Przyznam tylko rację, a raczej tylko połowiczną rację, tym wszystkim, którzy głosili tezę iż Dom zły jest polskim Fargo. Zgadza się. Jest... ale lepszy. Bo nasz. Swojski. W dość nostalgiczny sposób nawiązuje do lat minionych. Rozprawia się z przeszłością oraz ośmiesza absurdalny i zbrodniczy system. Tworzy definicję prawdy i zakłamania na nowo, bawiąc przy tym wspaniale widza. Jest po prostu do bólu prawdziwy.

Pragnę jeszcze poświęcić na koniec jeden akapit stronie technicznej produkcji. Film jak wspomniałem na początku, został zaszczycony nagrodą za najlepszy montaż tego roku. Ten kto czyta mnie regularnie wie, jak wiele uwagi przywiązuję do tej sfery produkcji. Zwłaszcza w polskim filmowym wydaniu. Tak więc krótko, co by nie zanudzać. Czapki z głów Panowie i Panie. Rzadko widuje się w polskim kinie tak dobre podejście do obrazu, dźwięku i montażu. W zasadzie trudno jest mi się do czegokolwiek przyczepić. Marzę o czasach, kiedy będzie to u nas w końcu standardem.

Dom zły to bez wątpienia najlepszy polski film jaki w tym roku widziałem. Być może zagrozi mu jeszcze Rewers, którego moje oczy jak dotąd jeszcze niestety nie doświadczyły, ale spodziewam się że będzie miał ciężko. Dawno polski twórca tak bardzo mi nie zaimponował. I to na tylu płaszczyznach jednocześnie. Oryginalna historia, jej zobrazowanie, oraz jakość produkcji. Do tego wiele smaczków i ukrytych motywów. Wszystko w akompaniamencie szczypty mądrego humoru. U nas w kinach pod koniec miesiąca. Zdecydowanie warto poświęcić na niego parę złociszy. Tak samo jak warto powiedzieć na koniec iż to najlepszy tegoroczny film na WFF według publiczności. Nasz polski najlepszy. Od dawien dawna. Od Podwójnego życia Weroniki Krzysztofa Kieślowskiego.

5/6

czwartek, 29 października 2009

0:0

Zero
reż. Paweł Borowski, POL, 2009
110 min. Monolith Films


Kolej na polskie kino. Na zakończonym we wrześniu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, rok 2009 uznano rokiem bardzo udanym i obfitującym w wiele interesujących oraz ambitnych produkcji filmowych. Porządzili na nim trochę młodzi twórcy, którzy obdarzeni zaufaniem ze strony producentów, zaczynają coraz śmielej rozpychać się w polskim filmowym bagienku. Jednym z głośniejszych filmów tego roku jest bez wątpienia Zero Pawła Borowskiego. Czy jest w nim więcej, czy mniej niż zero? W moim prywatnym meczu wynik oscyluje wokół remisu. Ale ze wskazaniem.

Borowski to pełnometrażowy debiutant. Dotąd nakręcił kilka krótkich metraży. Z reguły w Polsce młodzi twórcy, jeśli już, to dostają szansę tylko ten jeden jedyny raz. Albo zaskoczą i porwą tłumy, albo... nigdy już nie nakręcą drugiego filmu. Po obejrzeniu Zera, sądzę że Paweł jeszcze jakiś jeden mecz rozegra. Mam jednak nadzieję że ustrzeli w nim już hat-tricka.

Konwencja jakiej kurczowo trzyma się przez cały czas w filmie Borowski, nie jest novum w światowej kinematografii, jednak w polskich realiach stanowi świeży powiew pewnego rodzaju nowości. Pośrednimi bohaterami filmu są przypadek, powtarzalność i przeznaczenie. Bezpośrednim - oczywiście człowiek. Zagubiony w miejskiej dżungli oraz zaopatrzony w zupełnie przyziemne problemy i pragnienia. Borowski zatrudnił do tego celu wielu czołowych i bardzo charakterystycznych polskich aktorów. Prezentują na ekranie swoiste katharsis, lub drogę do jego duchowego osiągnięcia. Ich obrane drogi znane są nam nie tylko z opowiadań rodem z kolorowych periodyków, lecz również z życia jakiego doświadczamy każdego dnia sami. Borowski w postaci przeplatających się ze sobą dość oryginalnie połączonych wątków, zestawia obok siebie kilkanaście ludzkich istnień i tasuje nimi niczym talią kart.

Ma to bez wątpienia swój urok. Losy taksówkarza, zdradzającej młodej kobiety i jej zazdrosnego bogatego męża, urażonego i dumnego ojca, zachodzącej w ciążę aktoreczki porno, młodego barmana, sprzedawcy gazet, pary detektywów, a nawet pedofila... z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego. Reżyser ukazuje dobrze nam znany wycinek wielkomiejskiego tempa i zgiełku, a na podstawie wybranych mieszkańców miasta i nawet w dość interesujący sposób, udowadnia nam istnienie zależności i pewnych trudno wytłumaczalnych prawidłowości jakie zachodzą między zupełnie obcymi sobie ludźmi. Jedna historia jednego tylko człowieka płodzi inne historie innych ludzi... i tak w kółko bez końca. Wszyscy jesteśmy zależni od kogoś lub czegoś. Nie było by nas na świecie gdyby nie nasi rodzice... gdyby nie ich rodzice... gdyby... gdyby babcia miała wąsy...

To wszystko to niby oczywiste oczywistości. Czasem gdy człowiek się zawiesi i za bardzo doszukuje się sensu w istnieniu pudełka od zapałek, na myśl przychodzą mu różne dziwne teorie. Zero jest właśnie taką rozkminką reżysera. Próbą napisania nowej definicji jednocześnie dla teorii osobowości, porównań społecznych, czy samego konformizmu. Próbą bez wątpienia odważną, ale jednak chyba raczej mało udaną. Poza dobrą grą aktorów (ale tylko niektórych) i ciekawym pomysłem na łączenie ze sobą wielu wątków, Zero ma nie wiele więcej do zaoferowania. Wszystkie te głębsze rozważania ze sfery psychologii stosowanej, mimo że w większości dość trafne i całkiem logiczne, trącą niestety płytkością.

Mimo że formuła zaproponowana przez Borowskiego zasadniczo mi odpowiadała, to jednak film w ogólnym rozrachunku bardziej przypominał mi teledysk. Niestety z nie najlepiej dobraną ścieżką dźwiękową. O ile cenię sobie dokonania gitarzysty Adama Burzyńskiego, o tyle jego specjalnie skomponowane do filmu riffy, zupełnie mi nie podeszły. Do takiej dość szalonej żonglerki ludzkimi istnieniami i ich sumieniem, bardziej pasowałaby mi jakaś nowobrzmieniowa elektronika. No ale to akurat kwestia gustu i prywatnych muzycznych preferencji.

Jednak czarę goryczy dopięła roboczo nazwana przeze mnie "cenzura scenograficzna". A raczej jej rozmach i skala. Coś czego nie cierpię w polskich filmach bardzo. Oj bardzo. Nie wiem czy Borowski z ekipą zrobili to celowo, czy po prostu musieli "bo coś tam". Ogołocili film z autentyczności, przez co nawet gdybym chciał, to nie potrafię traktować go odpowiednio poważnie. Już w samym opisie filmu mowa jest o "bliżej nieokreślonej wielkiej metropolii". W pierwszych kadrach widzę ulice Łodzi, po czym po chwili ten sam samochód szusuje sobie już Trasą Siekierkowską w Warszawie. Wszystkie ukazane pojazdy w filmie miały rejestracje rozpoczynające się na DOE (nie ma takiego miasta... powiatu... wsi). Autobus komunikacji miejskiej został ogołocony z numerów nie tyle bocznych, co i numeru linii. Nawet kasownik w środku pozbawiony był jakiejkolwiek informacji na co dzień krzyczącej do nas tuzinem różnych rozmiarów czcionek. Twórcy filmu w ogóle się z tym nie kryjąc ogołocili Zero z naturalności i pozbyli się tak bardzo potrzebnego przecież dla myśli przewodniej tła. Widać uznali że nie to jest przecież w filmie najważniejsze. Zgadza się. Nie jest. Ale punkt za wartości estetyczne właśnie poszedł się kochać.

Większość głosów z jakimi przyszło mi się dotąd zmierzyć, punktuje film na jeden, a czasem nawet i pięć do zera dla Borowskiego. Dla mnie, jak pisałem na początku, wynik jest remisowy. Zero do zera. Borowski grał ambitnie, miał kilka podbramkowych sytuacji, ale brakowało mu zimnej krwi w polu karnym. Szkoda, bo mimo wszystko zasłużył na zwycięstwo. Jednak ambicja i waleczność to za mało. W przyszłości musi być bardziej skuteczny i przebojowy. To co starcza na polską ligę, Europy niestety już nie zwojuje. Nie mniej jednak zasługuje na słowa uznania, szczyptę otuchy i poklepanie po plecach. Dałbym mu czwórkę, ale niestety nie mogę wyzbyć się odczucia zawodu. Trzy z plusem jak na pierwszy mecz powinno wystarczyć i zmobilizować go do włożenia w to co robi większego wysiłku.

3/6

poniedziałek, 26 października 2009

el Tarantino

Crónicas Chilangas
reż. Carlos Enderle, MEX, 2009
100 min.


Każdego roku staram się z bogatego festiwalowego repertuaru wygrzebać coś meksykańskiego. Lubię ich podejście do kina, często zwariowane historie, bezkompromisowe scenariusze i strzelająca do mnie zewsząd egzotyka. W tym roku przez ograniczenia przede wszystkim czasowe, wyselekcjonowałem co prawda tylko jeden tytuł, ale za to dość głośny i całkiem reprezentatywny. Crónicas Chilangas (u nas jako Kroniki z Mexico City) został nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Guadalajarze za najlepszy film fabularny, scenariusz i najlepszego aktora. Czyli debeściak.

Reżyser, Carlos Enderle, napisał scenariusz już w latach 90tych, ale dopiero teraz udało mu się znaleźć pieniądze na jego ekranizację. Znaleźć, a raczej wziąć kredyt w banku. Dokładnie 30 tyś. zielonych. Tyle właśnie kosztowało go stworzenie tej szalenie barwnej opowieści. W Polsce nie powstałby za tyle nawet pilotażowy odcinek nowego serialu na TVN. O mejkapie dla BrzydULI nie pomnę.

Schemat filmu jest bardzo prosty i wielokrotnie już wałkowany przez tysiące filmowych twórców, począwszy od tych pochodzących ze Stepów Akermańskich, na Kamczatce kończąc. Historia trojga zupełnie obcych sobie osób, zainstalowanych i zagubionych gdzieś we własnych światach oraz pochłoniętych własnymi problemami. Z czasem ich drogi zaczynają się krzyżować, płodząc nowe, czasem zaskakujące, często śmieszne historie. Niby nic oryginalnego. Prawda. No ale to jest Meksyk. Już gdy tylko słyszę ich język robi mi się przyjemnie na wątrobie. No mam słabość, nie ukrywam. Może bierze się to z tego że uwielbiam ich żarcie i chciałbym tam kiedyś pojechać, a może po prostu dlatego, że robią naprawdę dobre filmy.

W Kronikach nasza trójka głównych bohaterów to zupełnie trzy różne światy. Lekko przy kości Claudia, pracownica fundacji skupiającej się na pomocy dzieciom, uzależniona jest od pornografii. A dokładniej to od zdjęć w świerszczykach dla mężczyzn. Ma ich pełno skamuflowanych, przynosi je nawet do pracy, gdzie potajemnie się masturbuje (rączki na kołderkę zboki ;)). W końcu zostaje zdemaskowana i traci pracę. Młody Jairo, to z kolei syn lokalnego gangstera, który cierpi na schizofrenię i słyszy dziwne głosy, które w ostateczności doprowadzają go do rozpoczęcia krwawej krucjaty przeciw oblegających Ziemię... kosmitom. Mamy w końcu też starego Juvencio, który stara się jakoś powiązać koniec z końcem i zapewnić byt swojej sparaliżowanej córce. Gdzie tu wspólny mianownik?

No oczywiście odkryjemy go z czasem. Wiadomo. Ale zanim do tego dojdzie, natkniemy się na wiele wątków pobocznych, bohaterów drugiego i trzeciego planu, które znacznie wzbogacają i tak dość już zakręcony scenariusz. Carlos huśta też publiką, żonglując przy okazji nastrojami. Komiczne i bardzo humorystycznie przedstawione wątki z Claudią i Jairo (aka Man In Black), przeplatane są smutną szarą rzeczywistością poczciwego Juvencio. Cały czas kombinowałem w głowie jaki los spiknie ze sobą wszystkich naszych bohaterów. No i nie powiem, nieźle to sobie wszystko wykombinował. Sam Tarantino nie powstydziłby się takiego scenariusza.

I mimo że może nie do końca udała się Carlosowi sztuka przeniesienia pomysłu na ekran, może nie całkiem umiał z trzech odrębnych historii stworzyć spójną i logiczną całość, to jednak przez cały czas trwania seansu bardzo dobrze bawiłem się w kinie. Cel więc raczej osiągnął. Kredyt powinien spłacić bez problemu, a nawet pewnie zostanie cosik na kolejne filmidło. Warto było więc zaryzykować. A ja, no cóż... po wyjściu z kina miałem ogromną ochotę na Burrito. Jednak panujące na zewnątrz trzy stopnie Celsjusza boleśnie dały mi do zrozumienia, że lepiej będzie jeśli skupię się na gorącej herbatce.

4/6

sobota, 24 października 2009

Niebanalny

Metropia
reż. Tarik Saleh, SWE, DEN, NOR, 2009
86 min. Gutek Film


W zeszłym roku najlepszym filmem festiwalu według publiczności był Walc z Bashirem. Szalenie poważny dramat wojenny wykonany za pomocą animacji. I słusznie. Sam bardzo wysoko go oceniłem. Uznałem go nawet w swoim prywatnym rankingu filmem roku. ROKU! No kto by pomyślał... filmem roku twór, bądź co bądź, animowany. Czyli teoretycznie mało poważny. Przynajmniej z definicji. Na szczęście twórcy filmowi coraz częściej sięgają po ten sposób ekspresji, by za jej pomocą stworzyć poważne kino. Niestety ciągle chyba zbyt rzadko. Poza Walcem w ostatnich latach powstał jeszcze chyba tylko zupełnie przyzwoity Persepolis. W tym roku w programie WFF również pojawiła się animacja, tym razem sci-fi. Skandynawowie zakasali rękawy i pod dowództwem urodzonego w Sztokholmie Tarika Saleha, stworzyli niezwykle oryginalną i futurystyczną wizję naszego kontynentu. Metropia, bo o niej mowa, udowodniła tym samym, że nie tylko jankesi i skośnoocy potrafią animować przyszłość.

Tarik Saleh obecny w sali kinowej, wydał się zupełnie wyluzowanym i niczym niewyróżniającym się facetem w trampkach. Opowiedział przed seansem trochę o filmie, po czym poprosił nas (widownię) o możliwość zrobienia nam zdjęcia. No bo ponoć nie spodziewał się że będzie nas aż tyle. Dziwny jakiś... hehe

Główne danie wieczoru, Metropię, poprzedziła krótkometrażowa opowieść o królikach ulepiona w całości z plasteliny (Esterhazy). Ludzie bili na koniec brawo również obecnej na sali autorce projektu, Izabeli Pluciśnkiej (która zupełnie przy okazji ulepiła z plasteliny także tegoroczną czołówkę festiwalu). Ale ja niemiłosiernie się na nim wynudziłem. Oczywiście doceniam trud i energię włożoną przez twórców w wieloletnią produkcję tego filmiku, ale finalny odbiór przeze mnie ich płodu był przebolesny. W każdym bądź razie nie polecam. Chyba że jego odbiorcami miały być przede wszystkim dzieci. Eh ta niewdzięczna starość...

Zaraz potem na ekranie zagościła wyczekiwana przeze mnie Metropia. Od razu rzuciło się w oczy bardzo oryginalne podejście do animacji. Wydawać by się mogło, że w tej materii człowieka nie jest w stanie już nic zaskoczyć. Jednak czasy mamy jakie mamy, a postęp w sferze animacji komputerowej bezkompromisowo podąża do sytuacji, w której postać wirtualna będzie łudząco podobna do żywego aktora, a z czasem nawet i jego prześcignie. No bo przecież nie będzie mowy o dublach i powtórkach. Animowany aktor zawsze będzie wypoczęty, w odpowiednim nastroju i za każdym razem zagra to o co poprosi go reżyser. Oczywiście pociąga to za sobą niebezpieczeństwo w postaci wyeliminowania w dalekiej przyszłości żywych ludzkich aktorów, no ale póki co wilk jest syty i owca cała. Głosu wirtualnym bohaterom użyczyli w filmie Vincent Gallo czy uroczo wywrócona na lewą stronę Juliette Lewis.

Wizualnie wygląda wszystko świetnie. Animacja ma tą przewagę nad realem, że twórcy mogą stworzyć wszystko to co tylko przyjdzie im w danej chwili do głowy. W rzeczywistej scenografii, człowieka ogranicza człowiek. A raczej to co dotąd był w stanie wymyślić i zbudować gołymi rękoma. W Metropii ukazano nam wizję Europy pogrążonej w chaosie i kryzysie spowodowanym kurczeniem się światowych zasobów surowców naturalnych. Życie wielkich metropolii przeniosło się pod ziemię, w której wielki monopolista wybudował siatkę linii metra łączącą wszystkie wielkie miasta Europy.

W tychże realiach funkcjonuje nasz główny bohater - Roger. Jest telefonicznym konsultantem w jakiejś korporacji i wbrew zakazom oraz nakazom, dojeżdża do pracy nielegalnie rowerem po wyludnionej odpychającej powierzchni. Roger w końcu jest zmuszony przesiąść się jak wszyscy inni do kolejki metra. Tam poznaje dziwny głos, który nadaje do niego z jego własnej głowy. No tak to się mniej więcej wszystko zaczyna. Akcja rzecz jasna wartko się rozwija, pojawia się intryga i spisek. Gdzieś w tym wszystkim zawieruszony jest symbol prostej jednostki ludzkiej, która dąży do odkrycia prawdy, zdemaskowania i ośmieszenia systemu, no i w ogóle żeby było tak jak dawniej.

Do mniej więcej połowy filmu wszystko jest tak jak tego oczekiwałem, a raczej tak jak być powinno. Pomysł bowiem dorównuje wykonaniu. Może mój odbiór spowodowany był faktem, iż mniej więcej właśnie tyle czasu potrzebowałem na przywyknięcie do dość nowatorskiej grafiki oraz animacji postaci, jak i otoczenia. Gdy się z nią już obyłem, fabuła filmu raptem zaczęła mnie trochę nudzić. Trochę jakby zabrakło Tarikowi pomysłu na wprowadzenie nas wszystkich do finału opowieści. Momentami miałem wrażenie że oglądam film animowany bardziej adresowany do dzieci. No... powiedzmy że do młodzieży. Pewne schematy jak żywo przywodziły mi na myśl stare japońskie kreskówki. Aczkolwiek całość należy jednak rzecz jasna zakwalifikować jako animację dla dorosłych.

Mimo tych pewnych braków i kilku prywatnych wątpliwości, które jednak nie rzutują aż tak bardzo na odbiór całkowity, Metropię oceniam dość wysoko. Z pewnością produkcja ma spory potencjał, choć głównie ze względu na wartości artystyczne oraz jakość wykonania. Niebanalny. To słowo przychodzi mi na myśl w pierwszej chwili, próbując krótko i zwięźle opisać film. Niebanalny i nowatorski. Ciężarem gatunkowym oczywiście nie dorównuje Bashirowi czy Persopolis, ale fani science fiction będą zadowoleni. I to już drugi raz podczas tegorocznego festiwalu. Najpierw Moon teraz Metropia. M jak.. aaa nie ważne.

4/6

niedziela, 18 października 2009

Jeszcze sci-fi nie zginęło!

Moon
reż. Duncan Jones, GBR, USA, 2009
97 min. Monolith Films


Powiem szczerze iż prawie straciłem już wiarę w inteligentne kino science fiction. Myślałem że to prawie zupełnie wymarły już gatunek filmowy. Głębie Tarkowskiego, czy filozoficzne i futurystyczne wizje Lema, zostały zastąpione w ostatnich latach przez wysokobudżetowe i naszpikowane efektami specjalnymi bezpłciowe kino akcji tylko z nazwy pełniące funkcję gatunku sci-fi. Wszelkie te płytkie Armaggedony, Dnie Niepodległości, Misje na Marsa i cały im podobny rząd tandety niemal doszczętnie zniszczył ten nieśmiertelny i jeden z najstarszych filmowych gatunków na świecie.

Ostatni dość inteligentny i na swój sposób interesujący sci-fi widziałem jakieś 7-8 lat temu. A był nim A.I. Sztuczna inteligencja Stevena Spielberga, który z resztą i tak został przez większość ludzi olany. Od tamtej pory nic nie zapadło mi już w pamięci. Nawet głośny Matrix, mimo innowacji i sporego potencjału, zniszczył się sam poprzez bezsensowną próbę wyciśnięcia z niego jak największej liczby zielonych, płodząc w kolejnych latach kolejne coraz to głupsze jego części. W miniony poniedziałek wiara w dobre science fiction została mi wreszcie przywrócona.

W ramach 25 WFF rzuciłem okiem na ponoć największy ekran kinowy w Polsce, który mieści się nota bene w jednym z najbrzydszych budynków Warszawy, jakim bez wątpienia są futurystyczne (nomen omen) Złote Tarasy. W tychże warunkach, oraz w asyście Artura "Kinomaniaka" Pietrasa, który zupełnie przypadkiem usiadł koło mnie (nie, nie pił mleka), oraz 775 pozostałych zgromadzonych na sali widzów, obejrzeliśmy Moon Duncana Jonesa.

Jest to opowieść o bazie kosmicznej Sarang, usytuowanej na Księżycu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Baza należy do firmy Lunar która wykorzystuje ją do czerpania energii... no jakiejś tam energii. Nie ważne.

Baza ma tylko jednego pracownika. Samowi Bellowi kończy się właśnie trzyletni kontrakt i za dwa tygodnie wraca na Ziemię. Na Księżycu towarzyszy mu całkiem zabawny robot Gerty (głosu użycza mu sam Kevin Spacey), który czuwa zarówno nad dobrym samopoczuciem Sama, jak i nad wszystkim pozostałym.

I tu oto na chwilę zatrzymam się, aby podzielić się z wami osobistą refleksją. Nie wiem jak wy, ale ja w filmach sci-fi które dzieją się w jakiejś tam bliżej nieokreślonej przyszłości, zawsze zwracam uwagę na detale w scenografii. Interesuje mnie podejście twórców do takich szczegółów jak np. "w jaki sposób są ubrani w tejże przyszłości", "jakie mają telefony", "czym się poruszają" i w ogóle z jakich (dla nas - teraźniejszych śmiertelników) trudnych do wyobrażenia dzisiaj cudów techniki korzystają nasi bohaterowie. Wiem że nie jest to łatwa sztuka dla scenografów i speców od wymyślania różnych dziwactw. Wielką i trudną sprawą jest zadowolić wymagającego widza, nie mniej jednak fajnie jest zobaczyć jakieś techniczne dziwactwo które ułatwia życie przeciętnemu mieszkańcowi tejże bliżej nieokreślonej przyszłości.

No ale jednak jeśli już za coś ci twórcy się biorą, niech robią to z sercem, a przynajmniej z głową. Pamiętam np. jak w Pamięci Absolutnej (z Gubernatorem stanu California w roli głównej), w przyszłości na Marsie jeździli Fordami Taurusami z początku lat 90-tych, które dla niepoznaki przykryto jakimiś tandetnymi sklejkami i spojlerami. Szalenie przekonujące. No ale to było 20 lat temu. Teraz wszystko można wygenerować komputerowo. Możliwości są więc znacznie większe, ale też i oczekiwania widza bynajmniej nie zmalały.

W Moon od razu powiem, pod tym kątem jest świetnie. Bez jakichś tam zbędnych dziwactw i technicznych fajerwerków. Wszystko na swoim miejscu, przemyślane i szalenie przekonujące. Nie znalazłem na tym gigantycznym ekranie najmniejszego powodu do przyczepienia się. A lubię to robić ogromnie. Sam Bell wcale nie jeździ po Księżycu concept-carem Lexusa, jak miało to miejsce w Raporcie Mniejszości (no ok... Tom Cruise może nie jeździł nim po Księżycu, ale wiadomo o co kaman), nie stosuje teleportacji i nie porozumiewa się z Ziemią telepatycznie. Słowem... bez zbędnych udziwnień.

Obraz kapitalnie zestrojony jest z muzyką. Ta jest autorstwa samego Clinta Mansella. Zasadniczo to na wymienieniu jego imienia i nazwiska powinienem już zakończyć swój wywód nad ścieżką dźwiękową filmu. Mansell z pewnością skomponował w przeszłości znacznie lepsze filmowe soundtracki, nie mniej jednak jego muzyka w Moon trzyma swój stały wysoki poziom, malując w uszach interesujący klimat. Tak więc zarówno oczy jak i uszy są już usatysfakcjonowane. A umysł? No właśnie... wróćmy do treści.

Duncan Jones (debiut jak siemasz) na tle całej tej nowoczesności i fikcyjności ukazuje zupełnie uniwersalny dramat jednostki ludzkiej, wykorzystanej i oszukanej przez system. Przy okazji skupia się również na zagadnieniu z którym być może już za kilkanaście lat będziemy mieć do czynienia na tej małej i wesołej planecie. Mowa o klonowaniu ludzi. W naukowym pędzie ku doskonałości i precyzji, wszelkie wartości moralne i etyczne zdają się zsuwać na drugi plan. Twórcy Moon pokazują drugą stronę medalu wielkich biologicznych odkryć. Cierpienie i ból, oraz granice psychicznej wytrzymałości człowieka.

Mimo że mowa jest o przyszłości, to jednak wiele z tego co dzieje się w filmie można odnieść także do dzisiejszych, może nie aż tak "nowoczesnych", ale również bardzo konsumpcyjnych i obdartych z etyki realiów. W tym właśnie aspekcie tkwi siła produkcji. To nie jest film "o złych kosmitach którzy atakują Ziemię, a główny zupełnie przypadkowy bohater uwalnia planetę od niechybnej zagłady". W Moon jest znacznie więcej głębi i filozofii. Cała ta futurystyczna sceneria jest tylko tłem dla najważniejszego i niezależnego od roku w którym żyjemy motywu jakim według mnie chciał zarazić widza Duncan. Gdziekolwiek jesteśmy, cokolwiek robimy i kimkolwiek jesteśmy... ważna jest rodzina. Miłość, sumienie i moralność. Dostrzegam duże analogie do Solarisa (bardziej książki niż średniego filmu), a to wielbicieli gatunku (i nie tylko) powinno już wystarczająco zachęcić do obejrzenia filmu.

Warto jeszcze na koniec wyróżnić odtwórcę głównej roli Sama Rockwella. To w dużej mierze dzięki niemu jest aż tak dobrze. A roli wbrew pozorom nie miał łatwej. Ale nie napiszę dlaczego. Zatem zestawiając ze sobą wszystkie składowe filmu - obraz, muzyka, scenariusz, aktorstwo - wychodzi na to że film jest perfekcyjny. I jest. W swoim gatunku najlepsza produkcja od lat.

5/6

sobota, 17 października 2009

the North Face

Upperdog
reż. Sara Johnsen, NOR, 2009
95 min.


To drugi norweski film widziany przeze mnie w tym roku i drugi raz byłem z tego faktu zasadniczo bardzo zadowolony. Co ciekawe, w obu filmach przewija się ten sam motyw. Poczucie winy, oraz siła wybaczania. O ile w Zniknięciu twórcy podeszli do zagadnienia w bardziej poważny i dogłębny sposób, o tyle w Upperdog mamy do czynienia z dość luźnym potraktowaniem tematu. Co nie znaczy że gorszym.

Reżyserka Sara Johnsen ubrała historię czwórki bohaterów w odrobinę groteski i humor, czasem charakterystyczny dla niższych lotów romantycznych komedii, jednak mimo wszystko trzymając rękę na pulsie zadbała o satysfakcjonujący mnie poziom artystyczny widowiska.

Nasz kwartet aktorski to dość specyficzna i wybuchowa mieszanka złożona z młodych i niepokornych dusz, które wplątane w labirynt zależnych od siebie dróg, podąża nimi próbując odkryć dokąd one tak naprawdę prowadzą i co kryje się za zakrętem.

Każda z postaci to inna historia, inne doświadczenia i dramaty. Ale wszystkim przyświeca jeden wspólny mianownik, do którego jednak dojdą dopiero z czasem. Axel i Yanne rozdzielone za dziecka i osierocone azjatyckie rodzeństwo, tapla się w europejskim bagienku żyjąc przez lata w adoptowanych rodzinach i w niewiedzy na przeciwnych biegunach Oslo.

Axel nasiąknięty zepsutym dobrobytem wyniesionym z bogatego domu, wydaje się być zimnym i wyrafinowanym przystojniakiem, który nie liczy się z niczym i nikim. Wrażliwa i delikatna Yanne, pracownica osiedlowego baru, prowadzi zupełnie inny i pozbawiony życiowych fajerwerków żywot podkochując się w nowym sąsiedzie Perze, który przy okazji także skrywa w sobie wielki dramat prowokujący obsesje. Naszej trójce towarzyszy nasza krajanka – Maria, grana przez Agnieszkę Grochowską (całkiem nieźle trzeba przyznać). Stanowi brakujące ogniwo i łącznik między dwójką rozłączonego przed laty i siłą rodzeństwa. Pracując jako pomoc kuchenna w osiedlowym barze Yanne, a także pomoc domowa u rodziny Axela, zupełnie przypadkiem odkrywa dowody na ich wspólne więzy krwi.

Podczas krzyżówki losów całej naszej czwórki, towarzyszy nam spora dawka humoru. Przez co większą część ich wspólnej historii ogląda się w dość luźny i niezobowiązujący sposób. Na szczęście Johnsen z biegiem opowieści wyciąga z naszych bohaterów coraz więcej wrażliwości i uczuć. Raczy nas ich cierpieniem i pragnieniami, dzięki czemu film staje się po prostu bardziej dojrzalszy. Ale czy prawdziwszy?

W sumie to nieistotne. Zaprzyjaźniamy się z całą naszą czwórką. Cieszymy się i zarazem smucimy z ich sukcesów jak i niepowodzeń. Sami odkrywają szczęście, zakopują demony przeszłości i żyją dalej z podniesionymi głowami. A przynajmniej na takich pozują. Ot tak po skandynawsku. Dlatego właśnie tak bardzo lubię ich podejście do życia, które często trafnie i ze smakiem przenoszone jest przez nich samych na duży ekran. Warto oglądać filmy z północy. Wbrew pozorom mają w sobie dużo ciepła.

4/6

Bardzo osobisty

Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
85 min.


Debiut filmowy mieszkającej na stale w Holandii Urszuli Antoniak, otworzył moją przygodę z 25 Warszawskim Festiwalem Filmowym. Festiwalem który jest moim oknem na świat. Dzięki oglądanym na nim filmom, podglądam innych ludzi mieszkających w innych szerokościach geograficznych i myślących inaczej niż ja. Wszech powtarzająca się inność pozwala mi na lepsze zrozumienie świata oraz zawiłości jednostki ludzkiej. Nic osobistego pokazał mi jednak trochę inną inność.

Surową i wynaturzoną, nasączoną w emocjonalnym sosie przyrządzonym z mieszanki poczucia krzywdy i pragnień. Inność dziwnie mi znajomą.

Urszula Antoniak zajrzała z kamerą do wnętrza dwójki głównych bohaterów i poszukała wspólnego mianownika pomiędzy dwoma, przynajmniej w teorii, niekompatybilnymi ze sobą charakterami. Bardzo oryginalnymi trzeba zaznaczyć.

Rudowłosą Anne poznajemy w momencie ostatecznej rozprawy ze swoją przeszłością. Zdejmując pierścionek z ręki na tle pustego mieszkania, oddziela grubą kreską cały dorobek emocjonalny jak i materialny swojego życia. Opuszcza Holandię i wyrusza z namiotem oraz spakowaną w plecak do Irlandii, gdzie włócząc się bez celu po surowych i zimnych krajobrazach Connemary zdaje się rozprawiać z własnym sumieniem, jak i duchowym niepokojem.

Nic o niej nie wiemy. Jest tylko przyroda i dziewczyna o rudym kolorze włosów starająca się jakoś przetrwać w tych dość trudnych okolicznościach natury. Podczas wędrówki znajduje malowniczo usytuowany na półwyspie dom, który postanawia zwiedzić, trochę w nim pomieszkać, by na koniec pozostawić niespodziankę dla nieobecnego gospodarza.

Jego mieszkaniec – Martin, to z kolei podstarzały wdowiec. Samotnik zapewne z wyboru, który wiedzie w tym trudnym środowisku niczym specjalnie nie wyróżniające się życie. Raczy się dobrą kuchnią, winem i muzyką.

Los szybko krzyżuje ich drogi. Oziębła i zamknięta w sobie Anne nie pozwala na wymianę jakiejkolwiek informacji z ciekawskim Martinem, lecz propozycja wyżywienia w zamian za pracę w ogrodzie zmiękcza nieco jej stanowisko. Zgadza się na współpracę pod jednym warunkiem. Żadnych pytań, żadnych poufałości, mów do mnie „ty”.

Zaczynamy obserwować interesującą grę między dwoma podzielonymi różnicą wieku samotnikami skąpanymi jednocześnie w ciszy i muzyce. Anne jest dobrym pracownikiem ale konsekwentnie unika jakiegokolwiek zbliżenia do ciągle zainteresowanego nią Martina.

Wybór jakiego dokonali z czasem zaczyna stwarzać im coraz to większe problemy. Nie mogący pogodzić się z nie dającą mu spokoju niewiedzą Martin, postanawia udać się potajemnie do Amsterdamu próbując dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, która wywróciła mu na starość jego życie. Tej z kolei zaczyna coraz bardziej doskwierać wyobcowanie i ciążyć jej samotność której tak bardzo przecież potrzebowała i której bezgranicznie się poświęciła.

Jak w sumie można było się od samego początku spodziewać (ale nie jest to jakaś wielka wada filmu) dochodzi w końcu do zbliżenia między naszą dwójką współmieszkańców. Aczkolwiek zachowywanie się wbrew samym sobie wiele ich kosztuje. Nie mniej jednak z zachowaniem minimum dystansu, okazują sobie odrobinę ciepła i człowieczeństwa.

Urszula Antoniak w umiejętny i dość zaskakujący sposób rozprawia się z ich podmiotowym zobowiązaniem znanym z początku filmu. Samotnik będzie nim zawsze do końca życia. Bez względu na dokonane wybory. To bowiem stan umysłu i wewnętrznych potrzeb okraszonych indywidualnymi cechami charakteru, a nie realne i zewnętrzne fizyczne posiadanie kogoś w danej chwili lub też nie.

W Nic osobistego rozprawiamy się zatem z definicjami ludzkich wyborów pomiędzy samotnością z wyboru, a tą nabytą i narzucaną na nas z góry przez los. Antoniak starała się pokazać nam ich następujące po sobie konsekwencje i skutki. Plusy i minusy. I powiem szczerze, że nawet jej się to udało. Mądry film.

4/6

niedziela, 4 października 2009

Warto rozmawiać

Kocham cię od tak dawna
reż. Philppe Claudel, FRA, GER 2008
115 min. Vivarto


Nie. To wbrew pozorom nie jest film o motylkach w brzuchu. Tytuł jest być może i trochę mylący, choć z pewnością w opowieści zaserwowanej nam przez uznanego francuskiego pisarza - Philippe Claudela, aż kipi od skrywanej silnej wrażliwości stworzonych przez siebie bohaterów. Przez lata pisał o nich powieści, tym razem wziął do ręki kamerę aby zarazić widzów podobną i rzeczową analizą ludzkich dramatów z jaką mają do czynienia na co dzień jego czytelnicy.

Żadnej książki Claudela nie czytałem, nie mniej jednak w sposobie jakim szkicuje opowieść w swoim pełnometrażowym debiucie, daje się odczuć literackie podejście do sztuki filmowej. Mamy do czynienia ze świetnie opisaną charakterystyką postaci oraz jej wewnętrznym świetnie przedstawionym niepokojem i nieszczęściem. Duża w tym też zasługa odtwórczyni głównej roli, świetnej brytyjskiej aktorki Kristin Scott Thomas. Niemniej uważam jednak, że nawet najlepsi aktorzy nie uratują źle wyreżyserowanego filmu.

Scott Thomas gra w filmie Juliette. Poznajemy ją chwilę po tym jak opuszcza zakład karny w którym spędziła ostatnie 15 lat swojego życia za jakże haniebny czyn jakim jest morderstwo. Nie napiszę kogo, nie chcę spoilerować. Claudel nie śpieszy się nam z odkryciem wszystkich kart, stąd o jej mrocznej przeszłości dowiadujemy się stopniowo czekając z kulminacją napięć do ostatnich minut filmu. Zanim jednak do tego dojdziemy, Juliette wyda nam się dość odpychająca. Zamknięta w sobie, oszczędna w słowach, mało kontaktowa i przynajmniej ja nie darzyłem jej z początku wielką sympatią. Z resztą nie tylko ja.

Juliette po wyjściu z więzienia przygarnia jej młodsza siostra Lea. Już od samego początku czuć wielki dystans i niezręczność sytuacji. Siostry nie umieją się między sobą porozumieć. Wszystko co do siebie mówią jest wymuszoną dyplomacją i grą słownych niedopowiedzeń. W domu rodzinnym Lei, na Juliette czeka wyjątkowo międzynarodowe towarzystwo. Mąż Luc (no ten akurat francuz), adoptowane dwie dziewczynki z Wietnamu, oraz senior rodu, niemowa polskiego pochodzenia. Do tego jeszcze dochodzą dość egzotyczni przyjaciele rodziny. Nienajlepiej czująca się na wolności oraz w nowym towarzystwie Juliette, stara się minimalnym nakładem sił przetrzymać ten okres do czasu znalezienia sobie pracy oraz własnego mieszkania. Nie mniej jednak Juliette nieustannie irytuje i razi swoim nastawieniem anty wszystkich współlokatorów na widzach skończywszy.

Jednak już od samego początku i pierwszego zetknięcia się Juliette z Leą, da się odczuć skrywany ból i cierpienie u obu sióstr. Claudel z każdą minutą będzie go pielęgnował i umiejętnie podsycał atmosferę, by na końcu doprowadzić do emocjonalnej erupcji wulkanu. Dowiemy się wtedy nie tylko o zakopanych przed laty głęboko tajemnicach, ale i zmienimy swoje nastawienie do głównego motywu przewodniego filmu jakim jest nie tyle zbrodnia i kara, co próba odkupienia swoich win uwięzionych w szponach wstydu i zakłamania.

Niezbyt dotąd sympatyczna Juliette koniec końców okaże się wspaniałą, silną i dojrzałą kobietą której będziemy dalej już tylko kibicować. I to właśnie jest największą siłą tego filmu. Claudel poprzez inteligentne sterowanie emocjami i prowadzenie widza za rączkę przez zawiłe zakamarki ludzkich umysłów, potrafi wmówić człowiekowi że nawet morderstwo może być szalenie piękne i szlachetne.

Kocham cię od tak dawna to niezwykle mądra i subtelna analiza jednego z ludzkich tragicznych żywotów, w którym to jednak można odnaleźć wiele z życia jakie doskonale już znamy z autopsji. Krzepiące zakończenie i wyciągnięte przez Claudela na koniec wnioski podkreślają tezę iż warto ze sobą rozmawiać. Warto mieć też obok siebie kogoś bliskiego, kogoś kto wysłucha i zrozumie nawet wtedy kiedy nie chcemy się z nikim i niczym dzielić. Kapitalny debiut filmowy Philippe. Z pewnością jeden z lepszych europejskich dramatów jakie widziałem w ostatnich latach. Do tego po mistrzowsku zagrany. Zdobywca wielu prestiżowych nagród. Warto więc udać się do kina i poszukać trochę naturalnego ciepła w dość chłodne już niestety wieczory.

5/6

wtorek, 22 września 2009

Życie to nie bajka

Dedykacja
reż. Justin Theroux, USA, 2007
95 min.


Od pewnego czasu jestem mocno nie na bieżąco z filmami. Zalegają mi na dysku różne ciągle napływające z wielu stron produkcje i zwyczajnie nie mam czasu rzucić na nie okiem. O wiszących recenzjach nawet nie pomnę. Jedną z zaległości jest widziana wczoraj Dedykacja Justina Theroux'a. Film wyróżniony na Festiwalu w Sundance w 2007 roku. A to dla mnie dość wysokich lotów rekomendacja.

Theroux jest przede wszystkim aktorem. I to chyba dość marnym, bo jak dotąd żadną rolą nie zapadł mi w pamięci. I to mimo tego że grał drugi plan u samego Lyncha. Justin postanowił jednak rozszerzyć swoje gwiazdorskie CV wpisując weń pozycję "reżyser". No i cóż. Chyba warto było.

Dedykacja ma bez wątpienia spory potencjał. Porównuje się ją nawet do jednego z moich ulubionych filmów ostatnich lat, jakim jest Garden State. Już sam opis filmu zachęca do włączenia play w swoim odtwarzaczu. Niepokoiło mnie tylko na początku nazwisko odtwórczyni jednej z głównych ról - Mandy Moore. Dla niekumatych... Panienka Moore to taka tam amerykańska gwiazdeczka która a to trochę śpiewa, a to gra w filmach. W jednym jak i drugim przypadku powala na kolana co najwyżej 15 letnie miłośniczki koloru różowego i radia Eska.

Mimo wszystko liczyłem że dość oryginalna fabuła obroni się sama. I przyznam że do połowy filmu jest całkiem nieźle. Poznajemy Henry'ego, autora bajek dla dzieci, który (posługując się możliwie największym skrótem myślowym) jest skończonym bydlakiem i irytującym ekscentrykiem nienawidzącym życia w ogóle, jak i innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Jest jednak jedna osoba która mimo zaporowej emocjonalnej tarczy antyrakietowej w którą wyposażony jest przez życie Henry, próbuje go rozumieć oraz niwelować na bieżąco jego wszech maści dziwactwa i uprzedzenia. To Rudy, jego wieloletni wspólnik, ilustrator bajek z którym pracuje i spędza prawie każdą wolną chwilę. Mają wyrobione przez lata swoje nietypowe standardy pracy. Np chodzą do kina porno szukając inspiracji do nowych bajek dla dzieci, czy też przesiadują całymi godzinami na dachu obserwując przez lornetkę innych ludzi. Henry jest dla Rudy'ego niczym syn którego nigdy nie miał. Mimo iż nie ma rodziny, jest stary i samotny, stara się poprzez swoją nabytą życiową mądrość przekazać jak najwięcej rad młodemu i niedopasowanemu do życia w społeczeństwie Henry'emu. Ten jednak jest odporny na jego sugestie i podąża po dobrze już znanej oraz wydeptanej przez samego siebie buntowniczej ścieżce życia.

Jednak do czasu. Rudy raptem umiera na raka i Henry zostaje sam z niedokończoną książką oraz przygniatającą go pustką z którą to zdaje sobie nie radzić. Jego szalenie wymagający wydawca zobowiązany do przestrzegania terminów, nakazuje mu dokończenie książki wraz z nowo znalezionym przez niego ilustratorem, przy zupełnej okazji kobietą, młodą Lucy (wspomniana Moore). Dla kogoś kto w trudnych sytuacjach kładzie się na plecach przygniatając klatkę piersiową ciężkimi książkami, oraz czerpie garściami z wielu irracjonalnych standardów z których na co dzień korzysta chory na nerwicę natręctw i fobii detektyw Monk, nagłe zaburzenie porządku świata jakie znał i współpraca z zupełnie obcą oraz obojętną mu dziewczyną stanowi nie lada wyzwanie. Z resztą nie tylko dla niego.

Zaczyna się więc bardzo interesująca gra gestów i słów, polegająca na lepieniu gliny z dwóch zupełnie niekompatybilnych kawałków szkła i metalu. Henry na dzień dobry przyjmuje dość osobliwą taktykę. Obraża Lucy i z prędkością serii pocisków wypadających z lufy kałacha wali w nią wszystkim co tylko mu ślina na język przyniesie. Wyraźnie urażona tym faktem prosta i wrażliwa dziewczyna szybko się poddaje. Jednak zmotywowana dużą premią od wydawcy zaciska zęby i stara się znaleźć wspólny język z tą dość osobliwą ludzką jednostką.

I właśnie do mniej więcej tego etapu film ogląda się naprawdę świetnie. W drugiej jego części jednak do głosu zaczynają dochodzić demony charakterystyczne dla tanich komedii romantycznych. Oczywiście jak łatwo nam się domyślić, między naszą dwójką bohaterów zaczyna iskrzyć. Jednak rzecz jasna na drodze do pełni szczęścia stają różne większe bądź też mniejsze komplikacje. Momentami irytują, czasem jest nawet zabawnie, jednak dość wysokiego poziomu pierwszej części filmu raczej już nie osiągają. A szkoda.

Film kończy się dość sztampowym happy endem. Jest przewidywalnie i bardzo schematycznie. Całość ratuje co prawda niezła gra aktorów. Nawet krytykowana przeze mnie Mandy Moore zagrała bardzo poprawnie, a momentami wręcz świetnie i całkiem przekonująco. Do tego Justin Theroux nawet w momentach kiedy było trochę kiczowato i za cukierkowato, starał się wszystko pokazać w taki sposób, aby widz odczuwał iż obcuje z kinem bardziej niszowym i mimo wszystko ambitnym. Jest więc ciekawa muzyka, fajne wstawki operatorskie i niezłe zdjęcia. No ale niestety brakuje dopracowania scenariusza.

Nie mniej jednak polecam film. Jest w sam raz na nadciągającą w naszym kierunku jesienną szarówkę. Lekko i przyjemnie, momentami wręcz rewelacyjnie. Ci którzy szukają w tego typu produkcjach szczęśliwego zakończenia i zwariowanego romantycznego wątku między dwoma oryginalnie naszkicowanymi postaciami, z pewnością się nie zawiodą. Wspomniany Garden State czy Zakochany bez pamięci, które przynajmniej w teorii prezentują zbliżony poziom artystyczny, bez wątpienia nadal mogą czuć się niezagrożone nagłą utratą przodownictwa. Jednak Dedykacja nie powinna też nabawiać się z tego powodu żadnych kompleksów.

4/6